Dzieją się bardzo niepokojące rzeczy, mówię o nagonkach na ludzi wykształconych, które co jakiś czas przetaczają się przez Polskę. To jest wypadkowa charakterystyczna dla społeczeństwa, w którym dużą rolę odgrywają nastroje populistyczne, gdzie grupa ludzi władzy bądź ludzi powiązanych z nimi próbuje zjednać sobie wyborców, szczując „prostych ludzi” na elity, na ludzi nauki, sztuki itd. To oczywiście uderza również w ludzi, którzy pracują na uniwersytetach.
Z prof. Stefanem Chwinem, powieściopisarzem, eseistą, krytykiem literackim, naukowcem i historykiem literatury związanym z Uniwersytetem Gdańskim, rozmawia Katarzyna Piotrowiak
Pauperyzacja nauczycieli, ponad 20 tys. wakatów, brak chętnych do zawodu. Coraz mniej optymizmu mamy w polskiej edukacji. Jest jeszcze szansa zmiany na lepsze?
– Szanse zawsze są, ale optymizmu wielkiego nie mam. Bo jak zawsze tu bardziej chodzi o pryncypia, czyli o miejsce nauczyciela w społeczeństwie. Pamiętam czasy, a w tym roku przypada 50-lecie mojej kariery zawodowej, że w różnych okresach polskiej historii to miejsce nauczyciela w systemie państwowym wyglądało różnie. Jednak dzisiejsza sytuacja przypomina mi sytuację sprzed 1989 r. Myślę tutaj w szczególności o nauczycielach przedmiotów humanistycznych. Według obecnie obowiązującej wizji nauczyciel ma być elementem systemu politycznego i swoim przekazem do uczniów umacniać władzę. Przekonywać uczniów, na kogo mają głosować. Oczywiście nie bezpośrednio, ale jednak. Na przykład wpajając im pogląd na historię Polski wygodny dla władzy.
Wielokrotnie słyszeliśmy wyrażane wprost opinie polityków, że młodzi nie głosują na obecną partię rządzącą i trzeba coś z tym zrobić.
– Ja to słyszę niemal przez całe moje życie. Po 1989 r. to się zmieniło. Pamiętam, że był okres nadzwyczajny. Trwał trochę, mniej więcej do czasów minister Barbary Kudryckiej. Bardzo dobrze go wspominam. Mieliśmy prawdziwą samorządność, naprawdę wybieraliśmy władze uczelni, które były odpowiedzialne w równym stopniu przed władzą ministerialną, jak i przed społecznością naukową i lokalną.
W tej chwili decyzja, kto jest, a kto nie jest na danym stanowisku, właściwie nie zależy od akademickiej wspólnoty. Ma charakter decyzji urzędowej. Doszło do całkowitej zmiany systemu w porównaniu z tym, co zaczęło się u nas dziać na początku lat 90.
I nie przeraża to Pana?
– Mnie nic już nie przeraża. To jest raczej przykre uświadomienie sobie, że ta sytuacja jest trwała. Wszystko oczywiście zależy od tego, jak się potoczą losy polityczne Polski, jaka grupa ludzi znajdzie się w ministerstwie i jakie będzie miała pomysły. Złośliwi mówią, że jak odejdzie obecny minister Czarnek, to przyjdzie drugi, który będzie taki sam albo jeszcze twardszy, tyle że w drugą stronę.
Nie wiemy, w jakim kierunku to wszystko pójdzie. Po ponad 30 latach dochodzę do wniosku, że wszystko zależy nie tyle od samych polityków, ile od filozofii państwa, jaką wyznają i praktykują.
Czyli?
– Od tego, jak państwo ma być zorganizowane, jaka ma być relacja między obywatelami a władzą. Teraz jest pogląd taki, że państwo jest instancją dominującą. Jest od zarządzania i reprezentowania „swoich”, a nie reprezentowania zróżnicowanej całości społeczeństwa. To jest pogląd niebezpieczny dla systemu demokratycznego.
Ankieta Głosu. Zapraszamy do udziału w głosowaniu
Ta władza jednocześnie nie kryje swoich intencji wobec nauczycieli. Pana zdaniem jak to jest być nauczycielem w Polsce?
– Dotyka pani trudnej sprawy. Dzieją się bardzo niepokojące rzeczy, mówię o nagonkach na ludzi wykształconych, które co jakiś czas przetaczają się przez Polskę. To jest wypadkowa charakterystyczna dla społeczeństwa, w którym dużą rolę odgrywają nastroje populistyczne, gdzie grupa ludzi władzy bądź ludzi powiązanych z nimi próbuje zjednać sobie wyborców, szczując „prostych ludzi” na elity, na ludzi nauki, sztuki itd. To oczywiście uderza również w ludzi, którzy pracują na uniwersytetach. Niedawno słyszałem na antenie pewnego radia katolickiego, jak osoba duchowna wypowiadała bardzo złe opinie na temat wykładowców uniwersyteckich, wzywając do religijno-ideologicznej czystki na uczelniach. Te wypowiedzi były utrzymane w duchu nagonki i zjednywania sobie konkretnej grupy słuchaczy tego radia. Przedstawiano tam ludzi wykształconych jako „wrogów ludu”, którzy wynoszą się ponad „prostych ludzi”, okazując im pogardę, co jest oczywiście bzdurą.
(…)
Jesteśmy świadkami niebezpiecznego momentu dziejowego?
– To jest niebezpieczny moment, ponieważ może wywołać różne gwałtowne reakcje ludzi. Bo co robić, jeśli władza kompletnie ignoruje protesty? Taka polityka szczucia i nagonki jest bardzo nierozsądna, bo może prowadzić do silnego zaostrzenia nastrojów społecznych. W innych krajach też się to dzieje. Tam, gdzie władza, nawiasem mówiąc demokratyczna, za główne kryterium swoich rządów bierze kryterium statystyczne. Skoro na nas głosowały miliony, to protest pół miliona nie ma dla nas żadnego znaczenia.
Czyli to jest to samo, co mówienie o zwalnianiu 100 tys. nauczycieli?
– Na przykład. Zwolnimy, no i co? Wie pani, to jest sprawa tradycyjnej kultury politycznej, której u nas brakuje. Kultura polityczna polega na tym, że szanuje się prawo, cudzy głos, bierze się pod uwagę różne opinie, nawet te, które nam się nie podobają, i zaprasza się ludzi do wspólnego rozwiązywania spraw. Ale to jest trochę wizja utopijna. U nas się takiego sposobu postępowania nie uczy w żadnej szkole.
Są szkoły, gdzie o kulturze politycznej sporo się mówi, zaprasza się nawet ludzi z różnych opcji politycznych. Chociaż obecnie słabiej to funkcjonuje.
– I to jest właśnie pytanie, do czego jest potrzebna szkoła, np. lekcja wychowawcza. Do czego jest potrzebny w ogóle nauczyciel w szkole?
Już tego nie wiadomo?
– Ścierają się dwie idee. Pierwsza mówi, że szkoła powinna być miejscem kształtowania etosu obywatelskiego. Druga mówi, że szkoła powinna być miejscem tresury państwowej. To są wizje sprzeczne. Ale wszystko rozstrzygnie się wtedy, kiedy poznamy wynik wyborów.
Miejmy nadzieję, że do władzy dojdą ludzie o otwartej kulturze politycznej, wtedy uczniowie będą mogli się w końcu uczyć na lekcjach wychowawczych, jak w cywilizowany sposób spierać się o sprawy ważne dla Polski. Nie tylko w wybranych szkołach.
Mam nadzieję, że ktoś się tego szerzej podejmie. Obecnie nie ma warunków, bo kurator oświaty mógłby od razu zarzucić szkole polityzację młodzieży. To jest zarzut równie absurdalny jak seksualizacja uczniów. Oczywiście te nowe zarzuty kierowane w stronę szkół lub instytucji edukacyjnych nie wróżą dobrze. Jeśli nad nimi poważnie się zastanowić, można zakładać, że to będzie rodzić pewne następstwa. Problem będą mieli nauczyciele przedmiotów humanistycznych, wszystkich „miękkich” dziedzin wiedzy. Tutaj, jak się okazuje, można wszystkim wszystko zarzucić. Ścisłowcy mają trochę lepiej.
Czy praca wykładowcy nadal przynosi Panu radość, spełnienie?
– Są dobre strony i strony niedobre. Te dobre pojawiają się wtedy, kiedy trafia się na utalentowanych młodych ludzi, którzy chcą coś wspólnie z promotorem odkryć, a nie tylko „zaliczyć magisterium”. Niestety, w tej chwili wszędzie mamy politykę oszczędzania etatów. W związku z tym starzeje się kadra, nie ma dopływu młodej krwi.
Są takie sytuacje na uniwersytetach, że nawet cały instytut jest złożony z doktorów habilitowanych – ludzi w tym samym wieku. Po prostu nie ma następców. Co będzie dalej?
Dziękuję za rozmowę.
Przedstawiamy fragmenty wywiadu opublikowanego w GN nr 33-34 z 16-23 sierpnia br. Całość w wydaniu drukowanym i elektronicznym – https://e.glos.pl
Fot. Magdalena S. Witecka