Andrzej J. Wyrozembski, dyrektor I LO w Warszawie, apeluje do władz: Proszę, zaufajcie szkole

W tej chwili potrzebujemy najprostszych możliwych procedur. Taką najprostszą procedurą jest zaufanie. I elastyczność. Aby dyrektor szkoły mógł organizować tę edukację, na ile się da i na ile jest to potrzebne. Nie zastanawiając się, na co rozporządzenie mu pozwala, kiedy ma przed sobą ludzkie dramaty.

Z Andrzejem J. Wyrozembskim, dyrektorem I Liceum Ogólnokształcącego  im. Bolesława Limanowskiego w Warszawie, rozmawia Katarzyna Piotrowiak

Czy bez nauczycieli z Ukrainy lub nauczycieli ze znajomością języka ukraińskiego można zapewnić uczniom z tego kraju dobrą edukację?

– Niektóre szkoły próbują to robić, ale ja sobie tego nie wyobrażam. Zanim otworzyłem dwa oddziały przygotowawcze na 50 miejsc, które wypełniły się w ciągu dwóch i pół dnia, zatrudniłem cztery uchodźczynie z Ukrainy. Dwie pomoce nauczyciela oraz dwie nauczycielki. Napisałem w mediach społecznościowych, że szukam nauczycieli z Ukrainy, którzy znają język polski na takim poziomie, aby mogli się swobodnie porozumiewać. Odezwała się m.in. polonistka, która ukończyła filologię polską we Lwowie.

Uchodźcy są bardzo często w trudnej sytuacji życiowej, co uniemożliwia im podjęcie jakiejkolwiek decyzji. Jaki był odzew na to ogłoszenie?

– Ogromny. Odezwało się wiele osób. Rzeczywiście są w bardzo trudnej sytuacji, o której moja wrażliwość nie pozwala mi zbyt wiele mówić…

Te historie niezwykle mocno łapią ze serce. Jedna z nauczycielek z Ukrainy napisała, że przyjechała do Polski z kilkorgiem dzieci i podejmie każdą pracę, bo nie ma środków do życia.

Nie mogliśmy jej zatrudnić, bo nie mieliśmy, niestety, godzin dla jej specjalności. To, co mieliśmy do zaoferowania, było związane stricte z tworzonymi oddziałami przygotowawczymi. Gdybym zatrudnił kogoś na dwie, trzy lub cztery godziny w tygodniu, to niewiele by to dało tej osobie, a może utrudniłoby znalezienie alternatywnego zatrudnienia. Zapewniam jednak, że żadna informacja o nauczycielu z Ukrainy się nie zmarnuje. Wspólnie z innymi dyrektorami szkół pracujemy nad bazą danych.

Może trudności w pozyskaniu nauczycieli z Ukrainy wynikają też z tego, że szkoły nie mogą im zbyt wiele zaproponować?

– Panie, które u nas pracują, mają albo etat, albo prawie etat. Polonistka po studiach we Lwowie pracuje na całym etacie i uczy języka polskiego  jako obcego w dwóch klasach. Druga ukończyła filologię angielską i filologię ukraińską, łączy dwa przedmioty. Prowadzi zajęcia z języka angielskiego. Ma też dwie godziny zajęć z przedmiotu język i kultura kraju pochodzenia. To jest to, co prawo polskie gwarantuje dzieciom, które przyjeżdżają do nas z innych krajów.

Czy obie panie są pełnoprawnymi nauczycielkami?

– Tak, zostały zatrudnione na podstawie Karty Nauczyciela jako nauczycielki kontraktowe. Nie widziałem powodów, by tak nie było. Mają dyplomy, przygotowanie pedagogiczne. Co do nostryfikacji ich dyplomów, to chcę podkreślić, że nie mamy problemów z czytaniem dyplomów napisanych w języku ukraińskim. Tak się składa, że w naszej szkole od lat uczą się uczniowie z Ukrainy. Ponadto nauczycielki spełniają warunek przepracowania lat i posiadania dorobku. To są panie z kilkuletnim stażem pracy.

Czyli kwestie czysto formalne nie są przeszkodą?

– Kto chce, szuka sposobów, kto nie chce, szuka powodów. Jeśli pojawi się konieczność zaniesienia tych dyplomów do tłumacza przysięgłego, zrobimy to. Teraz nie jest to najważniejsze. Nostryfikacja dyplomów to nie jest priorytet, zdążymy. W tej chwili nie wyobrażam sobie, żeby młoda nauczycielka tuż po przyjeździe do Polski miała poświęcić pół pensji nauczycielskiej, bo taki jest koszt nostryfikacji. Pewnie poszłaby pracować gdzie indziej.

Nam nauczyciele z Ukrainy są bardzo potrzebni, musimy złagodzić ukraińskim dzieciom to przejście z traumy wojennej do szkoły.

(…)

Oddziały przygotowawcze dopiero ruszyły. Jaka potrzeba wysuwa się na plan pierwszy?

– Potrzebuję psychologa z Ukrainy albo psychologa z biegłym językiem ukraińskim i znajomością kultury. Mam dzieci z zespołem stresu pourazowego. One opuszczały swój dom w środku nocy w piżamach, kiedy zaczęły spadać pociski. Mam ucznia, który wdział, jak giną ludzie z dwóch samochodów. On i jego rodzina jechali tuż za nimi. Chłopak widział straszne rzeczy, o których nie wiadomo nawet, jak mówić.

Te dzieci cały czas tym żyją, nie rozstają się ze swoimi telefonami. To z nich dowiadują się, że właśnie bombardują ich szkołę.

My o nic nie pytamy, ale dzięki zatrudnionym Ukrainkom wiemy coraz więcej. Wiemy, że 30 proc. uczniów jest w Polsce bez rodziców. Są pod opieką babci, cioci, sąsiadki. W mieszkaniach z rodziną mieszkają nieliczni. Wielu z nich śpi w jednym pokoju w kilka osób na materacach rzuconych na podłogę. Niektóre dzieci mieszkają w miejscu zbiorowym, gdzie sypia po 20-30 osób. Jak im pierwszy raz zrobiliśmy śniadanie, niektórzy zjedli suchą bułkę, zanim jeszcze doszli do stołu. Tak byli głodni.

Jakie posiłki otrzymuje młodzież ukraińska w Pana szkole?

– Miasto finansuje obiady, a śniadania przygotowujemy dzięki wsparciu rodziców naszych uczniów oraz sponsorów i ajenta ze sklepiku szkolnego. Uczniowie z Ukrainy przychodzą na drugą lekcję, aby uniknąć ścisku w porannym szczycie komunikacyjnym i kończą trochę wcześniej. Codziennie o 8.30 w szkolnej stołówce czeka na nich śniadanie przygotowane w formie szwedzkiego stołu.

Początki były trudne. Część młodzieży przyjechała tylko w jednych butach, w tych samych, w których przeszli przez granicę. Dzięki zaangażowaniu naszych uczniów udało się przygotować imienne paczki dla konkretnych rodzin i dzieci.

Zbiórka spotkała się z ogromnym odzewem. Wszyscy już mają buty sportowe. Udało się także kupić stroje na WF. Spisali się rodzice naszych uczniów. Zorganizowali wszystko, od zebrania środków do jeżdżenia po sklepach. Jeden z nich wieczorem w umówionej dzielnicy otwierał bagażnik samochodu, żeby inni wrzucali to, co potrzebne.

Czy MEiN dołożyło do tego swoją cegiełkę, podpowiedziało Wam jakieś rozwiązanie – systemowe, organizacyjne?

– Uważnie słucham wystąpień ministra edukacji i kuratora oświaty. Nieustannie próbuję też przekazać, że my, dyrektorzy szkół, przepisy znamy, tylko przepisy nie znają obecnej sytuacji. Chcę przez to powiedzieć, że przepisy dotyczące przyjmowania dzieci cudzoziemskich, zatrudniana nauczycieli cudzoziemców, tworzenia oddziałów przygotowawczych dla dzieci migrantów, są przepisami na czas pokoju, kiedy wszystko można przeprowadzić w sposób uporządkowany i planowy. W tej chwili potrzebujemy najprostszych możliwych procedur.

Najprostszych, czyli jakich?

– Taką najprostszą procedurą jest zaufanie. I elastyczność. Aby dyrektor szkoły mógł organizować tę edukację, na ile się da i na ile jest to potrzebne. Nie zastanawiając się, na co rozporządzenie mu pozwala, kiedy ma przed sobą ludzkie dramaty. Bo co mam zrobić, kiedy rodzeństwo trzyma się za ręce, a ich matka błaga, żeby były razem w jednej klasie, mimo że między nimi jest kilka lat różnicy? Czasem serce i mądrość pedagogiczna podpowiadają nam, żeby przyjąć rodzeństwo do jednej klasy.

Pan się na to zgadza i przyjmuje.

– Oczywiście, że tak, później trafią do klas już osobno. Staram się, jak mogę, żeby ułatwiać, nie utrudniać. Wiem, że nie mogę myśleć krótkowzrocznie, bo przed nami są tylko trzy miesiące nauki. Przygotowuję ich do nauki w polskich klasach od września.

Uczymy języka polskiego na wszystkich lekcjach. Ale i tak łapię się za głowę, kiedy sobie pomyślę, że będą musieli w przyszłym roku zdawać maturę z języka polskiego. Pisać elaboraty, co czuł Wokulski do Izabeli, już nie mówiąc o cymbalistach na Litwie.

Gdzieś przeczytałem, że arkusz maturalny może będzie przetłumaczony na język ukraiński. To tylko jedna z koncepcji. Jeśli to dobrze zostanie zrobione, to z matematyką uczniowie z Ukrainy sobie poradzą.

(…)

Dziękuję za rozmowę.

Przedstawiamy fragmenty wywiadu opublikowanego w GN nr 13 z 30 marca br. Całość w wydaniu drukowanym i elektronicznym – https://e.glos.pl 

Fot. ZNP/Adam Lach

Nr 13/30 marca 2022