Beata Chmielowiec: Kilkanaście kilometrów od naszej szkoły trwa wojna

W pierwszych dniach wojny w Ukrainie płakaliśmy chyba wszyscy. Płakaliśmy. Z takiej niemocy. Jak zobaczyliśmy dzieci uchodźców, to płakaliśmy jeszcze bardziej. Co innego, kiedy to widzisz w telewizji, a co innego, kiedy masz to obok siebie. Każdy z nas myślał: co te dzieci są winne? Każdy z nas zaraz wyobrażał sobie siebie w takiej sytuacji, wśród tłumu uchodźców.

Z Beatą Chmielowiec, nauczycielką edukacji wczesnoszkolnej ze Szkoły Podstawowej im. gen. Nikodema Sulika w Lubyczy Królewskiej, prezeską Oddziału ZNP w tym mieście, rozmawia Katarzyna Piotrowiak

Lubycza Królewska liczy ok. 6 tys. mieszkańców. Ilu uchodźców przyjęliście już w hali gimnastycznej Waszej szkoły?

– Nie sposób ich zliczyć. W hali gimnastycznej powstał punkt recepcyjny i noclegownia z 150 miejscami. Zdarzało się, że jednego dnia było u nas 800, a nawet blisko 1 tys. uchodźców. Jesteśmy więc na pierwszej linii frontu. Nauczyciele są tam stale obecni, zarówno czynnie pracujący, jak i emeryci. Opiekują się uchodźcami wyłącznie z dobrego serca. Niektórzy pomagają, angażując się na miejscu, inni wspierają uchodźców materialnie lub rzeczowo.

Każdy z nas jest w jakiś sposób zaangażowany. Część sortuje odzież, przygotowuje kanapki, inni wydają posiłki, robią porządki, organizują zabawy dla dzieci.

Pocieszają i opiekują się każdym, kto tej opieki potrzebuje. Nie tylko za dnia. Także w nocy. Tak było zwłaszcza na początku wojny, kiedy autokary jeździły jeden za drugim, a my akurat byliśmy na zdalnym nauczaniu i mieliśmy nieco więcej czasu, żeby pomagać również nocą. Nasz punkt recepcyjny, po Medyce i Dorohusku, był jednym z pierwszych w kraju.

Jesteście tuż przy granicy z Ukrainą, zaledwie kilkanaście kilometrów od przejścia w Hrebennem. Jak było na początku, kiedy zaczęła się wojna?

– Kupowaliśmy pieluchy, chusteczki mokre do pielęgnacji małych dzieci, soki, jedzenie. W pierwszych trzech dniach wcale nie było to takie proste. Po kilka godzin czekało się w kolejkach po benzynę. W sklepach, zwłaszcza mniejszych, były niemal puste półki, całe zapasy mąki, cukru, makaronów i zapałek zostały wykupione. Angażowaliśmy własne rodziny, żeby wieźli te wszystkie produkty gdzie trzeba. Początkowo to była taka nasza oddolna organizacja i współpraca. Mimo że decyzje trzeba było podejmować szybko, to byliśmy przygotowani na przyjęcie uchodźców. W końcu jesteśmy blisko granicy.

Mija miesiąc od wybuchu wojny w Ukrainie. Co wiecie o uchodźcach, którzy trafili do Lubyczy Królewskiej? Ktoś został czy wszyscy wyjechali?

– W Lubyczy Królewskiej i miejscowościach przygranicznych zostało sporo osób. Już wcześniej mieliśmy dzieci z rodzin mieszanych polsko-ukraińskich. Z komunikacją nie było problemu, bo dzieci były uczone polskiego. I z tego, co słyszę, część uchodźców trafiła do domów swoich rodzin z Ukrainy. Ciocie z dziećmi, babcie z wnukami itd. Mówią, że na chwilę. Oni naprawdę liczą na szybki koniec wojny i powrót.

Od 24 lutego do Polski przyjechało ok. 700 tys. dzieci z Ukrainy. Ile z tych osób, które zostały u Was, wysłało dzieci do szkoły?

– Pierwsze dzieci pojawiły się 11 marca. Obecnie mamy w szkole dziewięcioro uczniów z tej fali uchodźczej.Nie jest to dużo, ale spodziewamy się więcej. Wtedy powstanie oddział przygotowawczy. Póki co dzieci trafiają do klas z polskimi uczniami. Ich sytuacja jest różna. Jedne znają język polski, bo ich mamy lub tatusiowe studiowali w Polsce. Nie ma między nami bariery językowej. Są też dzieci, które nie znają języka polskiego, i nie jest łatwo się z nimi porozumieć. Trzeba jednak zrozumieć, że na początku ten kontakt zawsze będzie trudniejszy.

Taka ucieczka z kraju to przecież ogromna trauma. Dzieci są przestraszone tym, co przeżyły, ale także tym, co je czeka.

Próbujemy je stopniowo włączać w klasę, raczej na zasadzie zaopiekowania się i stworzenia im atmosfery bezpieczeństwa. To pierwsza rzecz. O nauce będziemy rozmawiać później. Sytuacja jest trudna, jednak dzieci szybko się adaptują.

Na ile one są w stanie samodzielnie uczyć się języka polskiego, osłuchać się z nim, a na ile trzeba im pomóc?

– Są bardzo uważne. Osłuchują się i już trzeciego dnia rozumieją komunikaty, odwzorowują pierwsze słowa z tablicy. Ja mówię po rosyjsku, ale przecież nie wszystkie słowa się zgadzają z ukraińskim.To nie są te same języki. Tutaj nie ma takiego prostego przełożenia.

Na szczęście, mam w klasie ucznia, który zna ukraiński. Za zgodą matki dziecko pomaga mi czasami w prostym tłumaczeniu. Jakoś musimy sobie radzić i czekamy na oddziały przygotowawcze.

Minister Czarnek, będąc ostatnio u nas, zapowiadał, że takie oddziały będą w szkołach…

(…)

Ile dzieci jest w szkole?

– Ok. 310. Pierwsze dni nauki stacjonarnej były ciężkie. Wszystkie dzieci bardzo przeżywały sytuację związaną z wojną, opowiadały, co słyszały. Trudno nam było nad tym zapanować. Minęło kilka tygodni i dzieci oswoiły się z tą nową sytuacją. Poprosiliśmy je, aby swoich nowych kolegów z Ukrainy nie wypytywały o wojnę. Trauma jest jeszcze straszna. Oni potrzebują czasu na przyzwyczajenie się. Będą mówić, jeśli zechcą. Pierwsza rzecz to spokój.

Lubycza Królewska to była spokojna miejscowość. Jaka jest teraz?

– Z małej miejscowości staliśmy się noclegownią dla wielu ludzi i centrum dowodzenia. Teraz ruch jest ogromny. Pierwsze dni trudno będzie zapomnieć. W powietrzu samoloty, na drogach pojazdy na sygnałach dźwiękowych i świetlnych. To budziło przerażenie dzieci i dorosłych. A dodam, że nasza szkoła znajduje się przy międzynarodowej trasie S17 prowadzącej do granicy.

Czy rosyjski atak rakietowy na poligon w Jaworowie w obwodzie lwowskim był odczuwalny? To było ok. 20 km od przejścia granicznego w Korczowej.

– Doskonale pamiętam, to było z soboty na niedzielę, z 12 na 13 marca. W Lubaczowie i Krowicy drżały szyby w oknach. Tutaj aż tak mocno nie dało się tego odczuć, ale było odczuwalne. Muszę powiedzieć, że my często patrzymy w niebo i zastanawiamy się, co lata nad naszymi głowami. Czy to jeszcze są śmigłowce z polskiej strony, odbywające loty kontrolne, czy może już coś innego. Żyjemy trochę jak na wojnie. Ona toczy się tak niedaleko od nas.

Jak bardzo zmieniło się Wasze życie?

– W pierwszych dniach wojny w Ukrainie płakaliśmy chyba wszyscy. Płakaliśmy. Z takiej niemocy. Jak zobaczyliśmy dzieci uchodźców, to płakaliśmy jeszcze bardziej. Co innego, kiedy to widzisz w telewizji, a co innego, kiedy masz to obok siebie. Każdy z nas myślał: co te dzieci są winne? Każdy z nas zaraz wyobrażał sobie siebie w takiej sytuacji, wśród tłumu uchodźców.

Robimy, co możemy, a oni dziękują za każdy gest, za każde dobre słowo. Czasem potrzebują po prostu przytulenia. Dzieci – uśmiechu. Oszołomienie było ogromne. A my nie wiedziałyśmy, jak naszym dzieciom tłumaczyć to, co widzimy. Przeżywaliśmy to wszystko na gorąco.

Do jakiego stopnia odczuwacie wojnę w Ukrainie?

– Czujemy i boimy się, że jest tak blisko. Dyżurujemy w szkole w zwiększonym składzie, żeby to bezpieczeństwo zwiększyć. Po dwie-trzy osoby są na korytarzach, żeby dzieci czuły się bezpiecznie, żeby widziały, że nic się nie dzieje. Już jednak widać, że na dłuższą metę trudno będzie pogodzić pracę i dyżur. Czasem brakuje sił. Nawet do lekcji trzeba się inaczej przygotować.

(…)

Dziękuję za rozmowę.

Przedstawiamy fragmenty wywiadu opublikowanego w GN nr 12 z 23 marca br. Całość w wydaniu drukowanym i elektronicznym – https://e.glos.pl 

Fot. Archiwum prywatne

Nr 12/23 marca 2022