Elwira Zabłocka, nauczycielka z grupy transgranicznej: Czasami przewozimy osobę chorą, czasami dziecko onkologiczne

Generalnie jeździmy do Lwowa, dokąd przybywają ludzie, którzy szukają schronienia w Polsce. Wywozimy dzieci, rodziny, chorych. Wieziemy ich pod granicę polsko-ukraińską, skąd ktoś ich odbiera, a następnie zwykle wracamy drugim i trzecim kursem po kolejne osoby.

Z Elwirą Zabłocką, nauczycielką z Zespołu Szkół Zawodowych w Sokółce, przewodniczą Klubu Młodego Nauczyciela w Okręgu Podlaskim ZNP, wolontariuszką eskortującą uchodźców, rozmawia Katarzyna Piotrowiak

Ile lat miał najmłodszy uchodźca z Ukrainy, którego udało się Pani przewieźć przez polsko-ukraińską granicę?

– Siedem dni. Ukrainę opuszczał z mamą.

Jeździ Pani na Ukrainę z innymi wolontariuszami, by nieść pomoc humanitarną i zabierać uchodźców do Polski. Co dokładnie robicie?

– Działamy na różnych frontach. Udzielanie pomocy przez naszą grupę transgraniczną teraz wygląda inaczej niż na początku wojny. Kto miał auto, ten wtedy jechał. Chodziło przecież o to, żeby wywieźć jak najwięcej osób. Teraz kursuje więcej autokarów. Kiedy zaczynaliśmy, mieliśmy do dyspozycji tylko prywatne samochody i busy, a za paliwo płaciliśmy z własnych pieniędzy. Generalnie jeździmy do Lwowa, dokąd przybywają ludzie, którzy szukają schronienia w Polsce. Wywozimy dzieci, rodziny, chorych. Wieziemy ich pod granicę polsko-ukraińską, skąd ktoś ich odbiera, a następnie zwykle wracamy drugim i trzecim kursem po kolejne osoby. Na chwilę obecną, porozmieszczane po drodze check pointy znają już nasze oznakowania, więc spokojnie możemy jeździć po Ukrainie nawet po godzinie policyjnej.

Jak powstała Wasza grupa? Kogo zrzesza?

– Jesteśmy grupą ludzi, którzy po prostu się skrzyknęli, zaraz jak to wszystko się zaczęło. Jesteśmy z całej Polski – z Gdańska, Olsztyna, Warszawy, Przemyśla, Katowic. Z wielu miejsc w kraju. W ostatnim czasie jeździłam do Lwowa z kolegą z Londynu. Dołączył do nas niedawno.

Początki były trudne. Kiedy przyjeżdżaliśmy do Lwowa, mówiliśmy, że mamy np. pięć miejsc w samochodzie. Dzieci jeździły bez fotelików. Więcej osób się mieściło. Na samym początku było ciężko, bo trzeba było wybierać, kto pojedzie, a kto nie.

Na szczęście ja nie musiałam tego robić. Decydował koordynator, który jest Ukraińcem. Kiedy wieźliśmy bardzo małe dzieci, nie staliśmy w kolejkach na granicy. Kiedy wieźliśmy matki ze starszymi dziećmi, wysadzaliśmy ich pod granicą i wracaliśmy do Lwowa po kolejne osoby. Czasami robiliśmy po kilka takich kursów. Ja byłam we Lwowie już z trzema transportami.

(…)

Słyszy się o wielu odruchach serca w Polsce, ale nie każdy zdecydowałby się na takie poświęcenie. Nie wszystkim wystarczyłoby na tyle odwagi. Jak to się stało, że zaczęła Pani jeździć w transportach humanitarnych?

– To było takie… normalne dla mnie. Wydawało się, że cała Polska pomaga. Ja też czułam, że mogę zrobić coś więcej. I tak jakoś wyszło.

Kiedy w grupie, w której jestem w mediach społecznościowych, pojawiło się zapytanie, czy ktoś by pojechał po ludzi do Lwowa, zgłosiłam się od razu.

Może też dlatego, że to nie był mój pierwszy kontakt z Ukrainą. W październiku ub.r. pisaliśmy szkolny projekt wymiany polsko-ukraińskiej. Przyjechała do nas grupa z polskiej szkoły z Nowego Rozdołu. My też u nich byliśmy. Kiedy odjeżdżałam, powiedziałam moim koleżankom, nauczycielkom z Ukrainy: „Na pewno do was wrócę”. Szkoda tylko, że to dzieje się w takich okolicznościach.

Co Pani widziała podczas tych kursów do Lwowa?

– Za każdym razem jak tam jadę, to powtarzam sobie, że po powrocie trzeba o tym wszystkim opowiedzieć – jak ta wojna wygląda, jakie są sytuacje, co oni przeżyli… Tyle że tego nie da się tak zrobić. Jak opisać sceny rozstania, łez, smutku, żalu. Staram się już tak emocjonalnie do tego wszystkiego nie podchodzić. Ukraina bardzo się zmieniła. Tam już nie ma uśmiechu, nie widać tej radości sprzed wojny. Nawet we Lwowie słychać alarmy bombowe. Ten niepokój za każdym razem jest tam silniejszy. My wiemy, że jak przekraczamy granicę, to wszystko może się zdarzyć, ale z drugiej strony jedziemy po to, żeby komuś uratować życie.

Jak Wam, wolontariuszom, udaje się opanować emocje?

– Jestem bardzo mocno przytłoczona emocjami, ale także zachowaniem dzieci ukraińskich. One przez sześć godzin potrafią się nie odezwać ani słowem, potrafią nie prosić o przerwę, jedzenie, picie. Tak bardzo to przeżywają. Sprowadziliśmy do Sokółki rodziny z małej miejscowości ukraińskiej. Tam nie było syren przeciwlotniczych.

Na alarm biły dzwony cerkiewne. Kiedy w Polsce zamieszkali na osiedlu w pobliżu kościoła, jedno z dzieci wpadło w panikę, kiedy w pierwszych dniach ich pobytu zaczęły bić dzwony.

Mimo że słyszymy ich historie, że mieszkają obok nas, my nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, co przeżyli. Jak to jest, kiedy w ciągu kilku minut trzeba zapakować do reklamówki cały dobytek i dorobek życia, schować kota do transportera. Ciężko jest, zwłaszcza nocą. Kiedy tak raz leżałam z nimi w hali gimnastycznej w Tomaszowie Lubelskim, zawsze ktoś płakał albo zamartwiał się o swoich bliskich. Pomyślałam wtedy, że ja wrócę do domu, a oni? Dlatego jestem dumna, że Polacy tak pomagają. Wolontariusze to wspaniali ludzie. Nasi kierowcy z grupy transgranicznej stają na wysokości zadania, jeżdżą również do Białej Cerkwi, Winnicy, niektórzy pod Kijów.

Powiedziała Pani, że w grupie transgranicznej, którą tworzycie od początku wojny w Ukrainie, jest wiele osób z kraju, ale też z zagranicy. Kim oni są?

– Ja jestem nauczycielką biologii i chemii. Uczę też fryzjerstwa. Reprezentujemy różne zawody, ale nie było okazji, żeby wypytywać. Kiedy jedziemy z transportem humanitarnym, jesteśmy skupieni na zadaniu. Spotykamy się, oklejamy naklejkami z informacją o rodzaju transportu i od razu ruszamy na granicę, a potem dalej – do Lwowa. Czasu jest mało na lekkie rozmowy. Jak okaże się, że np. na odbiór czekają dwie osoby z Kijowa, to trzeba podejmować szybkie decyzje. Czasami przewozimy osobę chorą, czasami dziecko onkologiczne. Ta pomoc działa na tylu płaszczyznach, że trudno jest rozmawiać między sobą o czymś innym. Ale oczywiście to jest fascynujące, jakie teraz ludzie wspaniałe rzeczy robią dla innych. Wcale nie trzeba jechać aż do Lwowa czy Winnicy, bo w Polsce też dzieją się takie małe cuda.

(…)

Jaka część tych osób, które przyjechały z Wami, zostało w Sokółce?

– 200 osób. Ludzie z Sokółki nie zostawili ich samych. Zajęli się nimi, wzięli do siebie. Słyszę, że w Polsce są osoby, które nie zgadzają się z tym, co robimy.

Miałam nawet na ten temat rozmowę z uczennicą, która twierdziła, że to jest bardzo niesprawiedliwe, że Ukraińcy wszystko mają za darmo. A ja myślę, że gdyby pospała choć jedną noc w punkcie recepcyjnym, to zmieniłaby zdanie.

Mam nadzieję, że to dało jej do myślenia. Na ogół jednak uczniowie cudownie reagują. Martwią się kiedy jadę. Mówią: trzymamy kciuki. Dlatego coraz częściej nic nie mówię, żeby ich nie denerwować. Ja wiem, że uczniowie potrzebują motywacji, jakiegoś wzoru. Nie mówię, że ja mam nim być, ale musimy pokazać, że nie jesteśmy obojętni. I moi uczniowie nieraz pokazali, że nie są. Małymi krokami zmieniamy świat. Mówię my, jako ci wszyscy, którzy próbują coś robić, którzy kupią makaron, ryż, kaszę, coś, co ktoś inny głodny zje. Każdy najmniejszy gest ma znaczenie.

Kiedy Pani pomyślała, że trzeba zacząć konkretnie działać, włączyć się?

– 24 lutego z niecierpliwością czekałam, aż wybije przyzwoita godzina, żebym mogła zadzwonić do dziewczyn ze szkoły w Nowym Rozdole, spytać je, co się dzieje. Mamy ze sobą silne więzi. Nasi uczniowie mieli nieraz wspólne lekcje online. To w ramach projektu, który polega na szukaniu wspólnej historii, wspólnych historycznych więzi. I teraz właśnie widać, jak bliskie są nasze narody. Mieszkam na Podlasiu, dojazd do samej granicy zajmuje czasami do sześciu godzin. Kiedy jadę w tygodniu, biorę urlop bezpłatny. Jadę nocą, nad ranem jestem we Lwowie, potem wolontariat na miejscu i powrót. W Sokółce jestem kolejnego dnia. I zaraz do pracy.

W weekend jest lżej. Jest szansa na spanie. Wolnego czasu mam niewiele, ale jak już go wygospodaruję, to szyję kominiarki dla wojska. W Ukrainie jest na nie duże zapotrzebowanie.

Dziękuję za rozmowę.

Przedstawiamy fragmenty wywiadu opublikowanego w GN nr 13 z 30 marca br. Całość w wydaniu drukowanym i elektronicznym – https://e.glos.pl 

Fot. Archiwum prywatne

 

Nr 13/30 marca 2022