Finanse oświaty. „Utrzymanie obecnego rozwiązania jest wygodne dla rządu”

Obecnie mamy w planach budowę nowej szkoły podstawowej w jednej z rozbudowujących się dzielnic oddalonych od centrum miasta. Niewykluczone, że trzeba będzie ją odsunąć w czasie. Taka szkoła ułatwiłaby życie wielu ludziom, ale może zabraknąć kilkudziesięciu milionów złotych na jej budowę.

Z Maciejem Gramatyką, zastępcą prezydenta Tychów ds. społecznych, rozmawia Katarzyna Piotrowiak

Przez lata Tychy często wskazywane były jako dobry przykład wdrażania zmian w oświacie. Tak było przy okazji wprowadzania gimnazjów czy w przypadku sześciolatków w szkołach. Czy przez ostatnie lata szło Wam równie dobrze?

– Udało się wprowadzić w mieście wszystkie zmiany dzięki zaangażowaniu nauczycieli, wszystkich pracowników oświaty. Nie mieliśmy większych problemów może dlatego, że Tychy są nowym miastem, a w latach 60., 70. i 80., kiedy przyrost naturalny był wysoki, wybudowano wiele stosunkowo dużych szkół. Pojawiają się oczywiście drobne utrudnienia w związku z tzw. podwójnym rocznikiem w szkołach ponadpodstawowych, budynki są jednak na tyle przestronne, że poradziliśmy sobie w pewnym sensie bezboleśnie. Fundamentalne zmiany w edukacji nie powinny jednak mieć miejsca bez dogłębnej analizy skutków.

Takiej analizy nie było. Jak więc Pan ocenia te zmiany?

– Nie wprowadzają lepszej jakości, a takie powinno być założenie każdej reformy, zwłaszcza wdrażanej w szkołach. Mieliśmy świetne gimnazja, w tym dwujęzyczne, i trzeba było je pozamykać. Wielka szkoda. Nauczyciele poświęcili im wiele czasu i energii, a teraz ten wysiłek został przekreślony, co bez wątpienia ma wpływ na kondycję zawodu, na ich krytyczną ocenę sytuacji.

Bylibyście gotowi na kolejną reformę? Gdzie jest ta granica?

– Granicą są finanse. Reforma związana z likwidacją gimnazjum i przekształceniem szkół podstawowych w placówki ośmioklasowe sporo kosztowała. Przy tej okazji mieliśmy kontrolę NIK. Wypadła pozytywnie, więc zapewne jesteśmy organizacyjnie gotowi do wdrażania reform. Tylko po co? Jeśli cel zmian był i jest mało czytelny. Robić zmianę, bo ktoś uważa, że tak byłoby lepiej? Polska szkoła oczywiście musi się zmieniać, ale zmiany powinny dotyczyć sposobu kształcenia uczniów, szkolenia nauczycieli, nowych metod uwzględniających zmiany cywilizacyjne itp. Należy najpierw odpowiedzieć na pytanie: co dzisiaj jest ważne – uczenie poprzez doświadczenie czy uczenie współpracy i kompetencji miękkich? To jedno z kluczowych pytań.

Po ostatnich zmianach wielu nauczycieli mówi, że chcieliby stabilizacji, czasu na „oswojenie” tej reformy. Tymczasem ze strony rządzących pojawiają się kolejne zapowiedzi zmian systemowych w oświacie.

– Teraz nauczycielom trzeba pomóc w podwyższaniu kompetencji, ułatwiać im dostęp do różnych rozwiązań, zadbać o to, by  mieli motywację do pracy. Trzeba robić wszystko, żeby nauczyciele czuli, że jest to zawód, który ma prestiż, jest niezwykle ważny, bo to oni „otwierają głowy” młodych ludzi. To oni uczą ich współpracy, rozwiązywania problemów, ale też tolerancji, otwarcia na świat, postawy obywatelskiej. Jeżeli władza będzie walczyć z nauczycielami, odbierając im motywację, znajdziemy się na drodze donikąd. Zapowiedzi związane z tzw. wymianą elit są niepokojące dla wszystkich, tak jak sugerowanie, że jeśli jesteś z nami, to jest dobrze, a jeśli nie podzielasz naszego zdania, to jesteś przeciwko nam i trzeba cię napiętnować.

Czy w tej trudnej sytuacji nauczyciele mogą liczyć na wsparcie samorządu? A jeśli tak, to na jakie?

– My takie wsparcie staramy się nauczycielom zapewniać. W miarę możliwości, bo wiele zależy od pieniędzy. Subwencja, która w naszym mieście wynosi 152 mln zł nie wystarcza na utrzymanie szkół i wypłatę pensji, co też przekłada się na ogólny odbiór sytuacji w szkołach. My dokładamy z budżetu miasta do oświaty blisko 85,5 mln zł. Do tego dochodzą jeszcze m.in. koszty remontów placówek.  Tymczasem rząd i premier ciągle powtarzają, że samorządy mają obecnie większe wpływy z podatków i w związku z tym mają pieniądze na finansowanie oświaty. To są takie argumenty, z którymi trudno dyskutować.

Dlaczego?

– Bo dziś wpływy z podatków są wyższe. To prawda. Natomiast za rok lub dwa, na skutek spowolnienia gospodarczego, mogą być nawet dwa razy mniejsze, tymczasem koszty w edukacji ciągle rosną. Na przykład musimy znaleźć środki w związku z podwyższeniem płacy minimalnej. W przypadku tyskiej oświaty na podwyższenie płac z tego tytułu potrzeba będzie dodatkowo około 5 mln zł, i to już od stycznia 2020 r.

Skąd je weźmiecie?

– Trzeba będzie się zastanowić, które inwestycje obciąć. Jak tak dalej pójdzie, to samorządy będą miały w budżecie tylko koszty bieżące.

Które koszty tnie się jako pierwsze?

– To zależy. Na przykład obecnie mamy w planach budowę nowej szkoły podstawowej w jednej z rozbudowujących się dzielnic oddalonych od centrum miasta. Niewykluczone, że trzeba będzie ją odsunąć w czasie. Taka szkoła ułatwiłaby życie wielu ludziom, ale może zabraknąć kilkudziesięciu milionów złotych na jej budowę.

(…)

Wystarczy Tychom pieniędzy na podwyżki dla nauczycieli?

– Wydaje się, że w tym roku sobie poradzimy. Nie wiemy, co będzie w przyszłym, jest zbyt wiele niewiadomych co do wysokości subwencji. Od służb oświatowych miasta słyszę, że nie do końca da się to wszystko przewidzieć.

Sytuacja w oświacie jest nieprzewidywalna?

– Zbyt nieprzewidywalna. Dlatego samorządy postulują, by wynagrodzenia nauczycieli były finansowane w całości z budżetu państwa.

To jest postulat znany od lat, jest nawet projekt ustawy w tej sprawie.

– Na dzisiaj nie jest realne, ale byłoby to uczciwe. Wtedy skutki decyzji dotyczących pensji nauczycieli byłyby od razu zapisane w budżecie. Utrzymanie obecnego rozwiązania jest wygodne dla rządu – samorząd dorzuci, bo musi.

Dziękuję za rozmowę.

Fot. Archiwum Urzędu Miasta

***

To jest fragment wywiadu, który ukazał się w Głosie Nauczycielskim nr 43 z 23 października br. Cały wywiad dostępny w wydaniu papierowym lub elektronicznym: http://ewydanie.glos.pl