List nauczycielki: czytam o tym, że jestem darmozjadem i robi mi się przykro

Najtrudniejsze chwile? Dla mnie to zawsze  decyzje: zostać na dyżurze, bo któreś dziecko potrzebuje porozmawiać, czy wracać do bombardujących mnie telefonicznym pytaniem „kiedy wrócisz?” własnych dzieci?

Uogólnianie to niesprawiedliwość. Chodzi mi o wypowiedzi w stylu „nauczyciele to nieroby, lenie, urlopowicze…”. Warto bowiem wiedzieć, że tak samo nauczycielką jest nauczycielka z klas I-III (pensum 18 godzin), ale również pedagog szkolny (pensum 22 godzin),  jak i nauczyciel świetlicy szkolnej (pensum 26 godzin) oraz bibliotekarka (30 godzin pensum). Kto o tym wie? Kto z komentujących pracę nauczycieli wgłębiał się, jak jest naprawdę? Ilu krytykantów trafiło w swej szkolnej karierze na samych leserów? Obiboków? Darmozjadów nie robiących nic więcej, poza tym, co obowiązkowe?

Obserwowałam środowisko nauczycielskie od najmłodszych lat. Jako córka polonistki zatrudnionej w technikum i pedagoga pracującego w internacie, odkąd sięgam pamięcią, widziałam rodziców pracujących. Mamę, która nagminnie poprawiała zeszyty,

wypracowania w formacie A4 porozkładane na  naszym stole,

co znacznie utrudniało spożywanie posiłków, no i matury. Bryyy… okropny okres, bo nie wolno mi było podchodzić do stołu, żeby nic nie ruszyć. Widziałam tatę, który co rusz jeździł ze swoimi podopiecznymi a to na zawody szachowe, to na górskie wycieczki, to znów przygotowywał jakieś dyplomy, albo kupował nagrody. Chodzili na wywiadówki, jeździli na studia podyplomowe, robili kursy. I te wieczne rady pedagogiczne, przed którymi przygotowywali ręcznie jakieś papiery. Na koniec mama wypisywała – też ręcznie – ręcznie świadectwa (klasy liczyły ponad 30 uczniów) i płakała, gdy się pomyliła przy którymś.

Sama też zostałam pedagogiem. To już 23 lata, odkąd najpierw poszłam do domu dziecka, by przejść „szkołę życia” ucząc się bycia wychowawcą, by potem zostać pedagogiem szkolnym w małej szkole. A że małej, to na część etatu, więc „łatałam” go będąc dyrektorem świetlicy środowiskowej. Dyrektorem od wszystkiego: planu pracy, organizowania życia, przybijania gwoździ na obrazki dzieci, przetykania zatkanych ubikacji, wypełniania papierów. Piątek-świątek, wigilia, sylwester, wakacje, każde popołudnie zamiast w domu, to w placówce. Z dziećmi, którym trzeba było pomóc. Oczywiście studia wyższe pedagogiczne plus podyplomowe z zarządzania musiałam mieć, ale wynagrodzenie przez dziewięć lat wynosiło tysiąc zł brutto miesięcznie. Była to więc prawdziwa misja i bardziej służba niż praca – wynikająca  z powołania, rzecz jasna.

Najtrudniejsze chwile? Dla mnie to zawsze  decyzje: zostać na dyżurze, bo któreś dziecko potrzebuje porozmawiać, czy wracać do bombardujących mnie telefonicznym pytaniem „kiedy wrócisz?” własnych dzieci? Jechać na wycieczkę z podopiecznymi,

zostawiając męża z trójką dzieci na kilka dni,

czy robić minimum (za wycieczkę i tak nie dostaje się  nadliczbówek)? Iść do domu ucznia, w którym czuję, że dzieje się coś niedobrego, czy posłuchać koleżanek mówiących „my nie jesteśmy pomocą społeczną”. No i jak rozmawiać, kiedy już pójdę,  z matką alkoholiczką, że powinna się leczyć, wiedząc, że krzywda dzieci trafiających na ten czas do pogotowia opiekuńczego, może pozostać traumą na całe życie…

Setki rozmów, sporów, próśb, podkładania się zaręczaniem, że warto dać uczniowi szansę mimo, że sama już nie wierzę w jego poprawę. Wizyty na pogotowiu i w szpitalu z rozciętym czołem podczas gry w piłkę, złamaną ręką u gorliwego bramkarza letnich rozgrywek itp. Zastępowanie mamy, czasem taty przy odrabianiu zadań domowych i w odpowiedziach na trudne pytania. No i wieczne niedospanie… niedojedzenie… stres… Bo doba ma 24 godziny, a ja lubię jeszcze iść na działkę, która daje mi spokój, chcę móc zaspokajać  praktyki religijne nie tylko niedzielną Mszą Św., ale również uczestnictwem w nabożeństwach czy angażowaniem się w środowiska przykościelne itp. Chcę być trochę z własnymi dziećmi i mężem, też nauczycielem.  Chcę umówić się z koleżanką na pogaduchy, iść do kina czy na zakupy – i to nie tylko w okresach wyprzedaży.

W obliczu wielkiego zrywu, jakim był strajk nauczycieli, słyszałam, że biorę wypłatę z piątką na początku, że staję przy tablicy trzy godziny dziennie, mam wakacji tyle, że głowa boli. Boli. Bardzo boli, kiedy tyle nieprawdy słyszy się na swój temat. Zwłaszcza z ust rządzących, którzy – mam wrażenie –

niewiele wiedzą jaka jest rzeczywistość,

sami żyjąc w jakiejś fikcji, którą niedawno mogłam osobiście obserwować w związku z przyjazdem pana premiera do mojej miejscowości.

Nie należę do żadnego związku zawodowego. Chyba bliżej by mi było do „Solidarności” niż ZNP, ale dziś dziękuję Bogu, że nie wstąpiłam do  niej, bo po tym, co zrobił jej przewodniczący, byłabym zawstydzona i rozczarowana.

Jako niezwiązkowiec próbowałam pomóc. Zgodziłam się na rolę mediatora, by nie doszło do sporów  zbiorowych pomiędzy pracownikami a pracodawcami. Zostałam zaproponowana w swojej gminie do tej roli i chciałam rozmawiać z dyrektorami oraz szefową ZNP. Od zawsze uważam, że rozmowa jest dobrym narzędziem do rozwiązywania sporów. Niestety – dyrektorzy, mimo chęci, nie mogli spełnić oczekiwań drugiej strony, albo były to niemożliwe do udźwignięcia roszczenia bez dodatkowego wsparcia rządu. Nie od nich – dyrektorów, zależała odpowiedź (w sprawie awansu, papierologii itp. tylko zmiana prawa, a nie dobra wola dyrektora,  może pomóc).

Powoli przestaję wierzyć w siłę rozmów zwłaszcza, gdy słyszę, że nauczyciele jako tarczy obronnej używają dzieci. Jakoś nikt z wypowiadających te słowa nie zauważa drugiej strony, czyli braku chęci rozmów rządzących (od stycznia wiadomo było, że ZNP planuje strajk, a dopiero w kwietniu, dzień przed jego rozpoczęciem, rząd wyznaczył termin spotkania).

Od 8 kwietnia patrzę codziennie w monitor komputera. Na różnych platformach czytam o tym, że jestem darmozjadem i robi mi się przykro. Ale czytam również, że wspierają mnie pracownicy wyższych uczelni, studenci, maturzyści, ludzie kultury i nauki, i to daje mi powód do myślenia. Przecież nauczyciele walczą o godne życie, o docenienie ich pracy. O to, byśmy mogli choć jeden raz  pojechać w te swoje wolne, wakacyjne dni na wczasy, gdzie nas obsłużą (dotąd zawsze jeżdżę z rodziną tak, że sami gotujemy, bo jest taniej).

Podjęłam strajk, bo chcę prawdy – przecież nikt z nauczycieli trzech godzin dziennie nie spędza przy tablicy, a jeśli tak jest, to znaczy że biedak nie ma etatu i emeryturę będzie miał marną. Chcę,

żeby ludzie zobaczyli, że bez przerwy się szkolę,

by być na bieżąco z metodami, formami pracy, bo świat się zmienia i odkąd skończyłam studia, jest inaczej. Chcę, by rodzice docenili, że mają za darmo opiekę nad dziećmi, które są coraz bardziej dysfunkcyjne w wyniku rozwoju cywilizacji. Chcę, by strona rządząca wysłuchała nauczycieli, którzy widzą luki w pisanych na kolanie podstawach programowych. By nie nazywano mianem „reforma  systemu edukacji” decyzji politycznej o odstąpieniu od gimnazjów w tak nagły i nieprzemyślany sposób i uwzględniono głos tych, którzy ucząc dzieci i młodzież oczy szeroko otwierają, widząc absurdalne rozkłady materiałów. Chcę prawdy i sprawiedliwości, ale nie takiej, jaką PiS oferuje, podając nieprawdę i postępując niesprawiedliwie. Chcę właściwego podziału środków finansowych pochodzących z moich podatków. Nie tylko nagród dla ministrów i szefów ich gabinetów, którzy zarabiają tyle, że nie mieści się to w mojej głowie, a dla szarych ludzi, którzy uczciwie pracują na swych niskich stanowiskach i chcą od pierwszego do pierwszego godnie żyć.

Agnieszka

nauczyciel dyplomowany

***

List skrócony przez redakcję