Marcin Kisielewski: Nadal będę kisił, przygotowywał uczniów do olimpiad i konkursów. Trochę po to, by nie wpaść w rutynę

No i zaproponowałem, że pobawimy się kiszonkami, wyjaśniając przy okazji różne zagadnienia z biologii i fizyki, np. jak przebiega proces fermentacji, co się wtedy dzieje w słoikach, jak zmienia się w nich ciśnienie. Generalnie chodziło mi o wywołanie w uczniach zaciekawienia. No i udało się. Przyszli, bo chcieli zobaczyć, jak „pan od fizy” będzie kisił, przekonać się, o co w tym chodzi. Na koniec okazało się, że jest w tym smak.

Z Marcinem Kisielewskim, nauczycielem fizyki, informatyki i przedmiotów zawodowych w Zespole Szkół Mechanicznych i Logistycznych im. Tadeusza Tańskiego w Słupsku, Nominowanym do tytułu Nauczyciel Roku 2022, rozmawia Halina Drachal

Znany jest Pan nie tylko w rodzinnym Słupsku jako „Pan od kiszonek”. Wciąż Pan kisi?

– Oczywiście. I nie zamierzam przestać. Przyjęły się.

Kto by pomyślał, że kiszenie warzyw i owoców może stać się takim pedagogicznym hitem. Pana dziełem jest międzyszkolny projekt badawczy „Postaw na kiszonki”. Czy to sposób na szkolną rutynę?

– Coś w tym rodzaju, chciałem bowiem zainteresować uczniów czymś innym niż to, co zwykle robi się na zajęciach pozalekcyjnych, czyli rozwiązuje zadania w celu wyrównania braków. No i zaproponowałem, że pobawimy się kiszonkami, wyjaśniając przy okazji różne zagadnienia z biologii i fizyki, np. jak przebiega proces fermentacji, co się wtedy dzieje w słoikach, jak zmienia się w nich ciśnienie. Generalnie chodziło mi o wywołanie w uczniach zaciekawienia.

No i udało się. Przyszli, bo chcieli zobaczyć, jak „pan od fizy” będzie kisił, przekonać się, o co w tym chodzi. Na koniec okazało się, że jest w tym smak.

Zaczynaliście od bazarku w celu nabycia ogórków i kapusty?

– Właśnie nie, ogórki i kapustę w co drugim domu ktoś kisi, jak nie rodzice, to dziadkowie. W sklepach też pojawiają się najczęściej. Nie miały szansy chwycić. Pierwszymi kiszonkami był seler naciowy z pietruszką z uprażonym na patelni pieprzem, a po nim melon jako owocowa kiszonka eksperymentalna. Okazały się pyszne. Jednak zanim wyszedłem z tą propozycją do uczniów, najpierw sam z tym w domu poeksperymentowałem, sprawdziłem efekt na kolegach – przynosiłem moje produkty do spróbowania na rady pedagogiczne.

Sam Pan te warzywa, owoce, słoiki, przyprawy kupował?

– Oczywiście. Cała nasza edukacja tak wygląda, jeśli chcemy zrobić coś nowego, sami musimy w to zainwestować. Żeby coś się udało, trzeba w to włożyć nie tylko serce, ale i pieniądze. No cóż, taki ten nasz nauczycielski los.

Te zajęcia są dość odległe od mechatroniki, której Pan uczy. „Mechanik” i kiszonki słabo się ze sobą kojarzą, a tu, jak czytam w Pana zgłoszeniu do naszego Konkursu, okazało się, że wszyscy kiszą wszystko. Jak się Panu udało wciągnąć całą społeczność w przygotowywanie oryginalnych kiszonek?

– Zaczęliśmy małymi kroczkami. To, co zrobiliśmy, dawaliśmy do spróbowania rodzicom i babciom. Przy okazji młodzi mieli się dowiedzieć, jak się kisiło dawniej i pokazać, jak to robią dziś. Poprosiłem koleżankę od biotechnologii, by w swoich klasach spopularyzowała te zajęcia. Myślę jednak, że największe zainteresowanie wywołaliśmy, umieszczając informację o nich w mediach społecznościowych. Internet upowszechnił nasze kiszonki. Fotografowaliśmy je i umieszczaliśmy zdjęcia na Instagramie i Facebooku z opisem, co to takiego, dołączając przepis. Odzew był niesamowity. Zainteresowanie widzieliśmy po liczbie kliknięć, ale też napływających zaproszeń. Wtedy zacząłem wyszukiwać w lasach, na polach, na działce u rodziców odpowiednie do kiszenia roślinki. Robiliśmy z nich różne artystyczne kompozycje. Zdjęcia ładnie wyglądały.

Przybywało też chętnej do eksperymentowania młodzieży. Jej liczba jest zmienna, na zajęcia koła przychodzą uczniowie w różnym wieku. Niedawno miałem grupę pierwszoklasistów, a teraz mam maturzystów, i to samych chłopców.

Ci dorośli faceci ze swoimi dziewczynami woleli pojechać ze mną w sobotę na festyn rodzinny, by pokazać, jak robią te nasze kiszonki, niż się bawić. Wkręcili się niesamowicie. Sprawa żyje. Moi maturzyści za miesiąc będą kończyć edukację, ale już szkolę kolejnych. Za tydzień idziemy do fundacji dla seniorów i osób z niepełnosprawnościami, będziemy ich aktywizować poprzez wspólne kiszenie. Przedszkola też nas zapraszają i, o dziwo, młodzież chętnie tam chodzi.

Pomysł na zajęcia pozalekcyjne „Kisiciele” dawno przekroczył mury szkoły, a nawet granice miasta i kraju. W ubiegłym roku wzięliście udział w Międzynarodowym Projekcie Hanzeatyckim 3LOE jako jedyni z Polski. Prezentował Pan tam w języku angielskim innowacyjne metody nauczania w przedmiotach zawodowych w mechatronice oraz różne metody fermentacji. Jak ten pomysł zmienił Pana życie?

– Wprowadził sporo pozytywnego zamieszania, bo gdy okazało się, że całkiem nieźle nam wychodzi, zaczęliśmy nie tylko zgłębiać temat, ale i poszerzać horyzonty o inny rodzaj fermentacji, robimy także octy. Na occie pojawia się kultura bakterii i drożdży, która po polsku nazywa się matka octowa. Okazuje się, że z tej matki octowej, metodą prób i błędów, próbując ją hodować, impregnować, suszyć, udało nam się uzyskać materiał, który jest w 100 proc. biodegradowalny, a więc ekologiczny. Można z niego robić biżuterię, ubrania.

Zainteresowała się nim jedna z firm i chce z niego robić bandaże i opatrunki. Co istotne, ten naturalny materiał można uzyskać w sposób niskokosztowy.

Jak udaje się Panu łączyć różne jednak zagadnienia – tu fizyka, tu informatyka, a tu znowu zdrowe żywienie?

– Trzeba się wykazać odrobiną kreatywności, ale się da. Na przykład do obróbki zdjęć, filmików szukaliśmy darmowego oprogramowania graficznego, szkoła na to środków nie ma. No i nauczyliśmy się je stosować. To informatyka. Na fizyce bawimy się ciśnieniem, które w słoikach o danej objętości się zmienia. Zmienia się także w trakcie kiszenia: najpierw mamy proces burzliwej fermentacji, gwałtowny przyrost ciśnienia i dwutlenku węgla, potem to ciśnienie delikatnie spada.

Na mechatronikę zbudowałem ze swoim ojcem na działce zautomatyzowaną szklarnię. Automatycznie otwierane okna reagują na temperaturę. Podlewanie dzięki zastosowaniu systemu pompek, beczek też jest automatyczne. W różne dziedziny nauki można wpleść te moje kiszonki.

Zaprasza Pan uczniów na działkę?

– Jasne, żeby zobaczyli. Oni jako przyszli mechatronicy mają na egzaminie zawodowym sterowniki PLC, czyli programowalne, które kierują i używają przekaźników. A ja takie sterowniki mam w swojej zautomatyzowanej szklarni.

Jak to wszystko się Panu spina z przygotowaniem uczniów do egzaminów zawodowych i do matury z nauczanych przedmiotów, i to z sukcesami?

– Na lekcjach rozwiązujemy zadania, testy, przygotowuję ich do egzaminów zawodowych i do matury, podstawa programowa musi być zrealizowana, to oczywiste. Tę pracę uczniowie wykonać muszą. Ale w trakcie „okienka”, przed lub po lekcjach jedziemy tam, gdzie nas zapraszają, np. spotykamy się z przedszkolakami. To dla nas taki relaks od przygotowań do egzaminów i matury.

Czy to dodatkowe zajęcie przekłada się w jakiś sposób na efekty nauczania?

– Mało jest zadań egzaminacyjnych związanych stricte z tymi moimi kiszonkami, jednak uczniowie dostrzegli, że teoretyczne zadania z biologii, fizyki czy mechatroniki można przełożyć na rzeczywiste efekty, a więc w życiu nauka się im przydaje. Wtedy widzą jej sens, a zainteresowanie nawet tym zwykłym kiszeniem rośnie.

Ten sposób na niebanalne zajęcia pozalekcyjne przerodził się u Pana w pasję z finałem w postaci książki „Kiszonki – zdrowie na talerzu”.

– To prawda, zacząłem zagłębiać się w różne dobrze udokumentowane badania naukowe. Czuję się dzięki temu bardziej kompetentny, by ludziom mówić, co takiego dzieje się w procesie kiszenia i dlaczego te kiszonki są tak ważne dla naszego organizmu.

Jednym z naszych celów jest propagowanie zdrowych bakterii. Weźmy choćby jelita będące jakby drugim mózgiem człowieka, kiszonki robią w nich porządek. Wielu chorób można byłoby uniknąć, gdybyśmy systematycznie je spożywali.

Poza tym cieszy, gdy ludzie słuchają. Coś opowiem – po jednym z wykładów na słupskim Uniwersytecie Trzeciego Wieku, takim z warsztatami, prezentacją oraz degustacją kiszonek podeszła do mnie studentka, lat około 80 i oświadczyła, że z ogromną niechęcią szła na ten mój wykład. Była przekonana, że co ją może taki młokos o kiszeniu nauczyć, skoro ona całe życie tę kapustę i ogórki kisi, a wychodziła zachwycona, nawet pomagała mi się zapakować do samochodu. Ciepło mi się na sercu zrobiło.

Jest Pan egzaminatorem OKE w zawodzie technik informatyk i technik programista, prowadzi warsztaty informatyczne dla nauczycieli z różnych placówek, na swoim koncie ma innowację pedagogiczną i autorski program nauczania, laureatów konkursów i olimpiad. To, co Pan robi dla społeczeństwa Słupska, zostało dostrzeżone przez jego władze samorządowe. Czy jednak nie brakuje Panu czasu na zwykłe życie?

– Niekiedy mi brakuje, bo uczniów mamy mnóstwo. Pracuję codziennie od godz. 8 do 18 na dwa i pół etatu. W swojej szkole mam półtora etatu, jak większość nauczycieli, w drugiej szkole, popołudniami przygotowuję do egzaminów starsze klasy – na prawie cały etat. Czasami weekendy mam wolne. W „okienkach”, za zgodą dyrekcji, kisimy, propagując akcję fermentacji.

(…)

Jakieś plany na najbliższą przyszłość?

– Niedługo jedziemy na finał konkursu „Razem dla zawodu” zaprezentować sznurek uzyskany z materiału biodegradowalnego. Trochę się obawiam przyszłego roku, wciąż będziemy mieli mnóstwo uczniów ze skumulowanych roczników. Znów nie będę miał dnia wolnego. Jednak nadal będę kisił, przygotowywał uczniów do olimpiad i konkursów. Trochę po to, by nie wpaść w rutynę: lekcje – dom. Jeszcze coś innego trzeba w życiu robić. Tak uważam.

Dziękuję za rozmowę.

***

Przedstawiamy fragmenty wywiadu opublikowanego w GN nr 16 z 19 kwietnia br. Całość w wydaniu drukowanym i elektronicznym – https://e.glos.pl 

Fot. Archiwum prywatne