Widzę, że szkoła pozwala dzieciom zapomnieć o wielu problemach. Oczywiście, nie można powiedzieć, że tak będzie w każdym przypadku. Ja sama daję wsparcie dzieciom z Ukrainy i Białorusi w szkole. My, asystenci międzykulturowi, wiele z siebie dajemy.
Z Oleną Naumovą, nauczycielką, asystentką międzykulturową w Szkole Podstawowej nr 39 w Krakowie, rozmawia Katarzyna Piotrowiak
Czy do szkoły trafiły już pierwsze dzieci z Ukrainy, które z powodu agresji Rosji musiały uciekać przed wojną i bombardowaniami?
– Przyszedł do naszej szkoły mały chłopiec. Do II klasy. To jest dziecko, które właśnie przybyło z Ukrainy, jest z tej ostatniej fali uchodźczej. Byłam z nim cały czas. Towarzyszyłam mu, bo początkowo miał kłopoty, żeby się w tym wszystkim odnaleźć.
W jakim stanie jest dziecko?
– Nie jestem psychologiem, ale staram się mu pomóc jak mogę. Przede wszystkim wysłuchać. Chłopiec ma ogromną potrzebę, żeby mówić o tym, co go spotkało, co widział, co słyszał, co zostawił w domu. Mówi o babci, dziadku. Mówi o kotku. Opowiada, jak długo trwała ich podróż do Polski, jak było ciężko. Początkowo w szkole nie umiał się na niczym skupić, ale od kiedy systematycznie chodzi na lekcje, zaczął jakby funkcjonować normalnie, interesować się powoli tym, co dzieje się wokół niego. Z biegiem czasu coraz mniej, jak się nam wydaje, myśli o tym, co przeżył. Mam wrażenie, że w szkole odzyskuje siły.
Wnioskuję to po tym, że szybko dołączył do życia klasowego, zaangażował się w śpiewanie piosenek na lekcji języka angielskiego. Był już przy tablicy. Widzę postępy, przeskok między tym, co było, a tym, co jest. Z dnia na dzień jest lepiej. Jest spokojniejszy. To świetnie.
Czy wiadomo, skąd dziecko przyjechało, gdzie był jego dom?
– Nie mówił mi o tym, a ja nie pytałam, żeby nie akcentować tej traumy, nie wzbudzać ciężkich wspomnień. Domyślam się jednak, że jest z zachodniej części Ukrainy. Mówi tylko po ukraińsku. O ucieczce ze swojego kraju mówił tylko tyle, że przez wiele godzin szli pieszo do granicy polsko-ukraińskiej. Był duży ruch. Razem z nim i jego mamą były także inne kobiety z dziećmi. Głównie małymi. Pamięta, że tych kobiet było bardzo wiele a dzieci jeszcze więcej. Trudno mi o tym wszystkim mówić.
To jest wstrząsające. Cały świat się z Wami solidaryzuje…
– Dziękujemy.
(…)
Proszę powiedzieć, jak ważne jest – z Pani doświadczenia – aby dzieci uchodźcze możliwie szybko po przybyciu do Polski trafiały do szkół?
– Nie wiem, jak szybko to powinno nastąpić, ale widzę, że szkoła pozwala dzieciom zapomnieć o wielu problemach. Oczywiście, nie można powiedzieć, że tak będzie w każdym przypadku. Ja sama daję wsparcie dzieciom z Ukrainy i Białorusi w szkole. My, asystenci międzykulturowi, wiele z siebie dajemy.
(…)
Co jest teraz najważniejsze dla tych, którzy są uchodźcami wojennymi, czego potrzebują?
– Myśli Pani o cywilach? To jest dopiero początek… Potrzebny jest im spokój, bo wspomnienie tej ucieczki i tych, których zostawili w kraju, jest trudne. Potrzebny jest im kąt, miejsce do odpoczynku. Potrzeba im małej stabilizacji. Kobieta, która dostała się do Polski przez Słowację, a potem jechała do Warszawy z wolontariuszką z Polski, mówiła: Chciałabym dotrzeć do jakiegoś punktu, móc w nim zostać, nie na całe życie, ale na jakiś czas.
Uchodźcy cieszą się z bezpieczeństwa swoich dzieci w Polsce, ale są bardzo zmęczeni. Najbardziej niewiadomym. Dlatego szkoły są takie ważne. Bo dają im to poczucie bezpieczeństwa.
Jak dziecko zaczyna chodzić do szkoły, rodzice są spokojniejsi, wiedzą, że ich dziecko jest zaopiekowane, ma pomoc. Bo jest w otoczeniu innych dzieci i nauczycieli. W szkole nie ma czasu, żeby oglądać internet i telewizję, żeby ciągle patrzeć na wojnę. Teraz informacje o wojnie są wszędzie. Dzieci to oglądają i chłoną. I potrafią to zrozumieć. A my nie wiemy, jak to wpłynie na ich psychikę. Dlatego szkoła to dla nich najlepsze miejsce. W normalnej klasie, oddziale przygotowawczym czy świetlicy. Dziecko w szkole nie jest bezdomne. My, asystenci międzykulturowi, chcemy zrobić, co tylko możliwe, żeby oddalić od dzieci ten smutek, żeby miały z kim rozmawiać, bawić się. Szkoła jest w stanie w tym pomóc. Czasami wystarczy pokazać: Popatrz, tu jest klasa, tam stołówka, a tu szatnia, sala gimnastyczna i fajne boisko. Może jak pójdziemy na spacer, jak dziecko zobaczy drzewa, popatrzy w czyste niebo, będzie lepiej. Chodzi o to, by nikt nie siedział, nie stał sam.
Jak długo jest Pani asystentką międzykulturową?
– Niedługo, od grudnia zeszłego roku. Bardzo lubię tę pracę z dziećmi. Jestem szczęśliwa, że mam możliwość robić to, co robię. Skończyłam w Ukrainie pedagogikę. Jestem z wykształcenia nauczycielem języka ukraińskiego i literatury ukraińskiej. Pracowałam w Kijowie przez kilka lat w przedszkolu, głównie z dziećmi w wieku przedszkolnym. Pracowałam również w organizacjach charytatywnych.
Ma Pani kontakt ze znajomymi nauczycielami w Ukrainie?
– Jedni siedzą w schronach, inni mają warty, sprawdzają, co się dzieje na ulicach. Muszą się bardzo mocno pilnować. Co dzień i co noc. Robią, co mogą, żeby zapewnić sobie jakie takie bezpieczeństwo. Zakładają małe oddziały i drużyny porządkowe, bo policja i wojsko mają ważniejsze zadania. Mobilizacja jest ogromna, w każdej dzielnicy są jakieś grupy porządkowe. Wierzę w ich siłę, wierzę w wolność.
W jakiej sytuacji jest Pani rodzina, która została w Kijowie?
– Nie opuścili miasta. Nie ma jak wyjechać bezpiecznie. Zdecydowali się zostać w mieszkaniach, a jak trzeba będzie, to w schronach. Ostatnio, jak rozmawialiśmy, mieli prąd, ciepłą wodę. W sklepach był chleb, apteki też były otwarte. Niektóre. Wiele osób nadal pełniło swoje obowiązki, pracowało. Dlatego można było co nieco kupić do jedzenia. Bardzo podstawowe rzeczy. Czasem mniej, czasem bardzo mało. W niektórych miejscach w Kijowie można jeszcze jakoś żyć, ale w miejscach wzmożonego ostrzału – to już co innego.
Dziękuję za rozmowę.
***
Przedstawiamy fragmenty wywiadu opublikowanego w GN nr 10 z 9 marca br. Całość w wydaniu drukowanym i elektronicznym – https://e.glos.pl