Odeszła ogromna rzesza nauczycieli w najlepszym wieku zawodowym. Wielu z nich już więcej nie zobaczyliśmy i nie zobaczymy w przyszłości, bo znaleźli dla siebie miejsce gdzie indziej. Wówczas nie wszyscy byli odporni na tamtą zawieruchę, nie wszyscy wytrzymali przeprowadzane na siłę zmiany. Utrata tych kadr drogo kosztuje.
Z Ewą Łoś, dyrektor XXXI Liceum Ogólnokształcącego im. Ludwika Zamenhofa w Łodzi, rozmawia Katarzyna Piotrowiak
„Rekordowe” – to słowo powtarzane jest aż dwukrotnie w zaledwie pięciozdaniowym komunikacie MEiN obwieszczającym podpisanie przez ministra rozporządzenia o minimalnych stawkach wynagrodzenia zasadniczego nauczycieli. Przypomnijmy, że płace mają wzrosnąć o 266-326zł brutto, czyli o zaledwie 7,8 proc., przy inflacji na poziomie ponad 17 proc. Jak Pani skomentuje ten „ministerialny sukces”?
– Komentarz do tego jest krótki: dla nauczycieli to rozporządzenie płacowe jest ewidentnym komunikatem potwierdzającym tylko kolejny etap pauperyzacji naszego zawodu. Rekord, ale żenujący. W sytuacji gdy średnia pensja w kraju oscyluje wokół 7,3 tys. zł, a pensja nauczyciela początkującego po tzw. podwyżce wynosi 3690 zł, można powiedzieć, że młody nauczyciel zarabia o połowę mniej, niż wynosi przeciętne wynagrodzenie. Mianowany niewiele więcej. Różnica pomiędzy płacą nauczyciela początkującego a mianowanego wyniesie 200 zł brutto. To niepokojące. I to jest bardzo delikatne określenie.
Te nowe stawki były znane od dawna, bo projekt rozporządzenia dość długo czekał na podpis. Czy to jeszcze w szkole kogoś porusza, zasmuca?
– Nas to cały czas smuci, bo potwierdza obniżenie rangi naszego zawodu. Jest też zapowiedzią kolejnego etapu odpływu doświadczonych nauczycieli ze szkół, przy jednoczesnym braku nowego naboru kandydatów do tego zawodu. Nie ma się co dziwić, że brakuje motywacji do odpowiadania na ogłoszenia szkół, które nie mają kim obsadzić wakatów. Ja też nie mam z kim rozmawiać. Kiedy pojawia się młody człowiek z tytułem magistra i na koniec rozmowy zapyta o wysokość zarobków, to proszę mi wierzyć, jest to dla mnie autentycznie trudny moment.
Towarzyszy mi dojmujące uczucie niemocy i swego rodzaju zawstydzenia, kiedy muszę wymienić kwotę, jaką mogę zaproponować.
Czyli ciągle nie będzie argumentów, by zachęcać do podjęcia pracy w szkole?
– Może być nawet jeszcze gorzej, bo w świadomości społecznej utrwali się przekaz o „podwyżkach”. Będzie nam jeszcze trudniej rozmawiać o zarobkach z kandydatami do pracy w szkole. Jako dyrektor szkoły muszę jednak pozostać w tym wszystkim wiarygodna. Nie pozostanie mi nic innego, jak tłumaczyć, co będę mogła zaproponować w kolejnych latach w ramach dodatku motywacyjnego lub w przypadku ewentualnego wychowawstwa. To są tylko te dwa elementy, gdzie mogę szukać nieco wyższej gratyfikacji za pracę.
Co więc zamierzało osiągnąć ministerstwo tymi dwoma stwierdzeniami w komunikacie prasowym, zacytujmy: „Nigdy nie było tak gigantycznego zwiększenia kwotowego i procentowego subwencji” oraz „Tym samym nauczyciele otrzymają wyrównanie od 1 stycznia br. dzięki podwyższeniu subwencji oświatowej o rekordowe ponad 11 mld zł”?
– Bez wątpienia są to cytaty, które mogą nasze środowisko zaboleć i po raz kolejny wywołać frustrację wśród nauczycieli bądź tych osób, które są zorientowane co do skali zarobków w oświacie. Można też sądzić, że jest to przekaz przygotowany z myślą o niezorientowanej części społeczeństwa, bo daje sposobność, by po raz kolejny powielić mit, że nauczyciel stosunkowo dużo zarabia przy stosunkowo niskim nakładzie pracy w ramach pensum.
Jak długo Pani pracuje w szkole?
– 36 lat. Ale dopiero teraz bardzo mocno zaczęłam odczuwać, jak wiele strat ponieśliśmy jako grupa zawodowa, począwszy od reformy z 2017 r. Przez pandemię nieco zapomnieliśmy o tej zawierusze, zmianach w strukturze organizacyjnej szkół i skutkach decyzji sprzed siedmiu lat. Odeszło tak wielu fantastycznych ludzi, a na nowe kadry widoków nie ma. Tak naprawdę nie wiem, czym będą się kierować młodzi nauczyciele w czasach tak niesprzyjających temu zawodowi. Czy w ogóle będą chcieli pracować w szkole, czy tylko przyjdą na chwilę, czy nie zniechęci ich kolejna zmiana polityki oświatowej państwa?
To, że płaca nauczyciela początkującego ciągle oscyluje w wokół minimalnej krajowej, skutecznie gasi każdy zapał. Ale nie mogę się wypowiadać za wszystkich.
Te perspektywy są zależne od miejsca pracy, typu szkoły, nauczanego przedmiotu, sposobu zdobywania doświadczenia w zawodzie?
– Jest tak duże zamieszanie, że coraz trudniej szukać właściwych odpowiedzi. Moja szkoła jest w dość specyficznej sytuacji. Początkowo reforma Anny Zalewskiej i zmiana sieci szkół aż tak nie wpłynęły na naszą szkołę, nie odnotowaliśmy większych ruchów kadrowych. Przez pewien czas cieszyliśmy się z tego, tymczasem dało to taki skutek, że obecnie większość kadry to w zdecydowanej większości są osoby w wieku 50 plus. Mają ogromne doświadczenie zawodowe oraz dorobek, tylko że w ciągu trzech lub pięciu lat może dojść do ogromnych zmian z powodu licznych odejść na emerytury.
(…)
Nauczycielstwo to nie jest zawód perspektywiczny?
– Nie. Pod wieloma względami – nie. Musiałoby się wydarzyć wiele nowego, żeby odwrócić pewne trendy. Jeżeli polityka państwa się nie zmieni, to nie będzie można myśleć o nauczycielstwie jako o pracy z perspektywami. Chciałoby się powiedzieć, że trzeba ustabilizować sytuację zawodu poprzez podwyższenie pensji nauczycieli początkujących i mianowanych, ale to nowe rozporządzenie jest w zasadzie negatywną odpowiedzią na nasze postulaty.
O sytuacji nauczycieli początkujących powiedziano już prawie wszystko, kolej więc na mianowanych. Wydaje się, że po zmianach w stopniach awansu zawodowego i zarobkach, deprecjacja statusu zawodowego jest nieunikniona.
Czy można się już pokusić o ocenę wpływu reformy Zalewskiej na demontaż zatrudnienia w polskich szkołach…
– Odeszła ogromna rzesza nauczycieli w najlepszym wieku zawodowym. Wielu z nich już więcej nie zobaczyliśmy i nie zobaczymy w przyszłości, bo znaleźli dla siebie miejsce gdzie indziej. Wówczas nie wszyscy byli odporni na tamtą zawieruchę, nie wszyscy wytrzymali przeprowadzane na siłę zmiany. Utrata tych kadr drogo kosztuje. Trzeba to jeszcze zestawić ze zmianami w podstawach programowych. Znaleźliśmy się w trudnym momencie przygotowań do egzaminu maturalnego.
Przeciążanie nauczycieli jest ogromne, uczniowie mają po siedem godzin lekcyjnych każdego dnia. Liczba materiału do przyswojenia została skrajnie poszerzona. Trudno ocenić sens tych działań.
Można jeszcze mówić o spójnej polityce edukacyjnej?
– Ciągle mierzymy się z czymś nowym lub z zapowiedziami czegoś nowego. Wrzesień to było wprowadzenie HiT-u, a więc zmiany w liczbie godzin z historii. Potem minister zamierzał wprowadzić obowiązkowo religię lub etykę w pierwszej klasie, co spowodowało, że zaczęłam rozglądać się za etykiem. Nie mogłam go znaleźć, więc zaproponowałam nauczycielom, chcącym podjąć współpracę w tym zakresie, współfinansowanie częściowe ich studiów podyplomowych. I co? Dzisiaj słyszę, że minister chyba się z tego wycofa. Kolejna sprawa to rozporządzenie dotyczące zmian w ramowym planie nauczania w związku z wprowadzeniem nowego przedmiotu „biznes i zarządzanie”, które ma zastąpić podstawy przedsiębiorczości. Czyli kolejna reforma, a my potrzebujemy spokoju. Do tego boimy się tej nowej matury…
Jak bardzo?
– Młodzież bardzo. A my… trudno odpowiedzieć. Od pewnych rzeczy chyba nie da się uciec po ośmiu latach reformy. W lipcu wyniki, wtedy zobaczymy, jak zakończy się reforma edukacyjna z 2017 r.
Dziękuję za rozmowę.
Przedstawiamy fragmenty wywiadu opublikowanego w GN nr 9 z 1 marca br. Całość w wydaniu drukowanym i elektronicznym – https://e.glos.pl
Fot. Archiwum prywatne