Solidarni z Ukrainą. Elwira Zabłocka o udziale w konwojach humanitarnych: Pomagamy ludziom, którzy nie mają nic

Za każdym razem, jak przekraczam granicę, widzę, jak ci ludzie radzą sobie, nie mając dosłownie nic. Jedzenie gotują nad puszkami wypełnionymi tekturą i odrobiną wosku. Dzięki temu są w stanie przygotować sobie jakiś ciepły posiłek, chociaż trochę się ogrzać. Kombinują jak mogą, żeby przeżyć. Jedzą cokolwiek, byleby to było ciepłe. Przy takich temperaturach to podstawa.

Z Elwirą Zabłocką, nauczycielką z Zespołu Szkół Zawodowych w Sokółce, wolontariuszką jeżdżącą do Ukrainy, przewodniczą Klubu Młodego Nauczyciela w Okręgu Podlaskim ZNP, rozmawia Katarzyna Piotrowiak

Minęło dziewięć miesięcy od rozpoczęcia inwazji Rosji na Ukrainę. Pani od samego początku uczestniczy w konwojach humanitarnych na Ukrainę. Jak długo jeszcze uda się wytrwać w tym dziele pomagania, wspierania?

– Myślę, że to będzie trwało tak długo, jak długo potrwa ta wojna, a jestem przekonana, że nawet po jej zakończeniu nasza misja będzie kontynuowana, bo będzie potrzebna pomoc przy odbudowie tego kraju.

Na początku tej wojny przywoziliście własnymi samochodami do Polski osoby potrzebujące pomocy, wśród nich były matki z dziećmi, osoby chore onkologicznie. Czy transporty humanitarne są nadal organizowane?

– Z czasem pewne rzeczy uległy zmianie. Po tym, jak pojawiło się więcej połączeń autokarowych i kolejowych do Polski, prywatni organizatorzy transportu przestali jeździć. To jednak było dla nich dość spore obciążenie finansowe. Ja też już nie wsiadam za własne kółko, do Ukrainy jeżdżę w misjach zorganizowanych przez większą grupę osób. Zapotrzebowanie na pomoc humanitarną jest duże. Ale na miejscu.

Dlatego skupiliśmy się na dostarczaniu różnorakiej pomocy do tych miejscowości, które – jak wynika z naszych informacji – najbardziej tego potrzebują. Docieramy też do jednostek wojskowych i wspieramy fundacje działające na miejscu.

Jak często jesteście pod ostrzałem?

– Tak naprawdę to raz rakiety latały nam tuż nad głowami. Zmasowane rosyjskie ataki powtarzają się dość często, ale jakoś zawsze mamy szczęście. Wiele ostrzałów zaczynało się po naszym wyjeździe, np. z Kijowa czy Dniepru.

(…)

Ile razy przekroczyła Pani granicę polsko-ukraińską od lutego br.?

– Nie pamiętam. Kiedy jadę, staram się za dużo o tym nie myśleć. Po prostu jestem tam i robię swoje. Tu i teraz. Myślę, że kiedyś przyjdzie taki moment, w którym będę mogła sobie to wszystko przeanalizować. Pewnie też popłakać. Natomiast po każdym wjeździe do Ukrainy skupiam się tylko na tym, co mam zrobić. Nic więcej. Tak jest łatwiej.

Czego konkretnie potrzebują Ukraińcy? Co wynika z Waszych informacji?

– Wcześniej to była głównie żywność. Obecnie także ubrania, agregaty prądotwórcze, kuchenki, na których można coś ugotować. Bierzemy wszystko to, co może im pomóc przetrwać zimę. Żywność i zapewnienie ciepła to podstawa. Za każdym razem, jak przekraczam granicę, widzę, jak ci ludzie radzą sobie, nie mając dosłownie nic. Jedzenie gotują nad puszkami wypełnionymi tekturą i odrobiną wosku. Dzięki temu są w stanie przygotować sobie jakiś ciepły posiłek, chociaż trochę się ogrzać. Kombinują jak mogą, żeby przeżyć. Jedzą cokolwiek, byleby to było ciepłe. Przy takich temperaturach to podstawa.

Grupa skrzyknięta przed miesiącami w mediach społecznościowych przetrwała próbę czasu? Nadal spotykacie się w tym samym składzie?

– Na początku jeździliśmy jako grupa transgraniczna. Z około 200 członków pozostało może 20 osób aktywnych, ciągle jeżdżących. Ja działam także w grupie Kobiety za Kółko. Świetna ekipa. Dziewczyny organizują naprawdę wszystko – od wyjazdów po paliwo i żywność. Oczywiście, ciągle jest dla nas ważne, żeby przewozić ludzi, którzy rzeczywiście potrzebują tej pomocy, czyli matki z dziećmi. To są głównie kobiety z zachodniej Ukrainy, miast i mniejszych miejscowości. Głównie ze zbombardowanych domów. Na wyjazd do Polski decydują się te kobiety, które straciły męża na wojnie, zostały bez środków do życia.

Zdarza się też, że po prostu wyjeżdżają w obawie przed zmasowanymi atakami. Po prostu się boją. Ale to już nie są aż takie liczby jak na początku wojny. Jedno się nie zmieniło. I wtedy, i teraz wozimy ludzi, którzy nie mają pieniędzy na bilety. Transportujemy tych, którzy nie mają dosłownie nic.

Skąd wiadomo, kto potrzebuje pomocy, kogo trzeba zabrać do Polski?

– Nasza sieć informacyjna jest już bardzo rozległa. Bardzo sprawnie działa, w końcu minęło wiele miesięcy. W grupie Kobiety za Kółko jest ok. 2,5 tys. członkiń. Część jest aktywna, część mniej, ale jak trzeba komuś pomóc, to wrzuca się ogłoszenie i działamy. W Ukrainie również mamy wsparcie. To fundacje, które pomagają nam na miejscu. Potrzebują wszystkiego.

W obecnym gronie wolontariuszy są głównie kobiety?

– Większość, chociaż w samym konwoju zawsze znajdzie się dodatkowo jakiś mężczyzna albo kilku.

Czy konwój załadowany żywnością i sprzętem do przetrwania zimy zatrzymuje się bezpośrednio w miejscowościach potrzebujących pomocy?

– Najczęściej nie ma na to czasu. Przeważnie to, co wieziemy, przekazujemy wolontariuszom ukraińskim albo fundacjom, które podają to dalej. Raz byliśmy w Charkowie i okolicach przez cztery dni, wtedy pojeździliśmy po wioskach i rozdawaliśmy jedzenie. Zrozumieliśmy, jakie to jest trudne zadanie, ponieważ trzeba za każdym razem wybierać, kto dostanie np. kilogram mąki, a kto odejdzie z niczym. Zawsze w kolejce ustawi się więcej osób, niż mamy paczek do rozdania.

To, co działo się pod Charkowem, było bardzo obciążające, tym bardziej że później odkryliśmy, że byliśmy pierwszą pomocą, która się tam pojawiła.

O czym rozmawialiście z ludźmi? Czy prosili Was o coś?

– Charków był bardzo zniszczony, dość przytłaczające wrażenie sprawiał. W tej mojej skali, którą wymyśliłam sobie na początku wojny, to i tak najgorzej chyba wypada Mikołajów. Na ulicach pusto, tylko czasami można było zauważyć pojedyncze osoby. Większe tłumy oglądało się tylko w kolejkach po wodę. Wtedy jedyne, o co nas prosili, to żebyśmy nie robili żadnych zdjęć. Bali się, że na ich podstawie ktoś mógłby ustalić lokalizację pomp wodnych. Przypominali nam o tym niemalże za każdym razem.

O jakiej skali Pani mówiła?

– Biorąc pod uwagę własne doświadczenia, stworzyłam sobie skalę miast, które najbardziej ucierpiały i najbardziej potrzebują pomocy. W momencie, kiedy udało się wyzwolić Irpień i Buczę, to wszyscy ruszyli tam z pomocą, zapominając, że takich miejscowości jest więcej. Gdzie indziej potrzeby są równie gigantyczne. Ważne, aby to wiedzieć, bo dzięki pomocy humanitarnej Ukraińcy dość szybko potrafią stanąć na nogi. Natomiast są jeszcze miasta, gdzie nie dociera prawie żadna pomoc. Ludzie przebywają w domach, które w ogóle nie nadają się do zamieszkania. W miarę możliwości jednak już je remontują i starają się w nich jakoś żyć.

W miejscach ważnych strategicznie odbudowują mosty, naprawiają zniszczone drogi, robią, co się da. Byłam wraz z grupą w takich miejscach kilkakrotnie i nadal zamierzam tam docierać z pomocą.

Ile kursów jeszcze przed Wami?

– Jesteśmy umówieni na wiele tygodni do przodu. Często pojawia się informacja, że pilnie potrzebny jest kierowca albo transport. W zależności od potrzeb ten czas na realizację konwoju jest różny. Organizacja kursu do Charkowa czy Mikołajowa zajmuje nam trochę czasu.

Jaka pomoc jest potrzebna i gdzie można się o tym dowiedzieć?

– Na pewno można nam pomóc, wspierając budowę domu w Piasecznie, takiej oazy dla kobiet i dzieci uchodźców. Mówię tu o akcji organizowanej przez Kobiety za Kółko. Na razie mamy tam miejsce przeładunkowe. Jest bardzo wiele grup w mediach społecznościowych, które nadal organizują pomoc. Myślę, że wystarczą tylko dobre chęci. Tu przecież nie chodzi wyłącznie o pieniądze, czasami po przewiezieniu mamy z chorym dzieckiem z Kijowa do Krakowa trzeba ich szybko przerzucić dalej.

Członkinie naszej grupy Kobiety Za Kółko właśnie to robią. Podrzucą do szpitala, pomogą w tłumaczeniu. Wszystko się opiera na wolontariuszach, którzy wykonują świetną robotę.

(…)

Wśród wolontariuszy jest więcej nauczycieli?

– Nie było czasu pytać, ale słyszałam, że jest wśród nas wykładowca akademicki.

Aha, czyli mówicie sobie: cześć, Elwira, cześć, Anka, no to jedziemy?

– Właśnie tak, bez zbędnych słów.

Dziękuję za rozmowę.

Przedstawiamy fragmenty wywiadu opublikowanego w GN nr 51-52 z 21-28 grudnia br. Całość w wydaniu drukowanym i elektronicznym – https://e.glos.pl 

Fot. Archiwum prywatne