Wioletta Krzyżanowska: Czas na kolejny level! Najpierw wzrost płac i poprawa dobrostanu nauczycieli

W tym oczekiwaniu na zmiany liczymy przede wszystkim, że nowy rząd zacznie rozmawiać z realnie pracującymi nauczycielami w szkołach. Nie można też zapominać o dyrektorach szkół, bo w gruncie rzeczy to od wizji dyrektora zależy, jak szkoła się rozwija. Czuję się w obowiązku o tym przypominać, ponieważ odzwyczailiśmy się od takiego myślenia. Nie było szeroko pojętych konsultacji, nie rozmawialiśmy o tym, w jakim kierunku zmierza polska szkoła.

Z Wiolettą Krzyżanowską, dyrektorką Szkoły Podstawowej nr 323 im. Polskich Olimpijczyków w Warszawie, rozmawia Katarzyna Piotrowiak

Idzie nowe. Jakie są oczekiwania, o czym rozmawia się na szkolnych korytarzach i posiedzeniach rad pedagogicznych?

– Rozmawiamy o tym, że w ministerstwie edukacji chcemy zobaczyć nareszcie kogoś pozytywnego, kogoś, kto nas wysłucha. Bardzo źle zostałoby przyjęte, gdyby o zmianach w edukacji rozmawiano wyłącznie z ekspertami, fundacjami, stowarzyszeniami. Oni oczywiście też są bardzo ważni, ale nie można zapominać o tych, którzy są na pierwszej linii. W tym oczekiwaniu na zmiany liczymy przede wszystkim, że nowy rząd zacznie rozmawiać z realnie pracującymi nauczycielami w szkołach. Nie można też zapominać o dyrektorach szkół, bo w gruncie rzeczy to od wizji dyrektora zależy, jak szkoła się rozwija. Czuję się w obowiązku o tym przypominać, ponieważ odzwyczailiśmy się od takiego myślenia. Nie było szeroko pojętych konsultacji, nie rozmawialiśmy o tym, w jakim kierunku zmierza polska szkoła. Ja w czymś takim nie miałam okazji uczestniczyć. Nie przypominam sobie takich momentów w ostatnich latach.

Transmisje z obrad Sejmu biją rekordy popularności, zainteresowanie sprawami państwa ze strony młodych również rośnie. Czy ten nastrój odwilży i politycznego przełomu odczuwają również młodzi nauczyciele?

– To, że idzie duża zmiana, jest z pewnością zasługą młodych ludzi, czyli tych, którzy wychowali się podczas reformy Zalewskiej, widzieli upadek gimnazjów albo otarli się trochę o ten przełom z 2017 r. i związane z nim perturbacje na wszystkich etapach kształcenia. To dotyczy również młodych nauczycieli, którzy dopiero zaczynają pracę w szkole. Ale nie można o nich mówić w kontekście straconego pokolenia, bo to właśnie oni pokazali, jak wiele mają do powiedzenia.

Czy ta atmosfera odwilży przełoży się na wzrost podań o pracę w szkołach, tego nie wiem. Sądzę jednak, że pod pewnymi warunkami jest to możliwe. Wiele musi się jeszcze wydarzyć. Potrzeba nam wytrwałości.

Jak wielkie są nadzieje na zmiany?

– Ogromne, z drugiej strony to będzie trudne zadanie dla nowego szefostwa edukacji narodowej, żeby pozyskać sobie zwolenników. Na początek trzeba jednak tchnąć w ludzi nadzieję, bo przez lata nagromadziło się zbyt wiele nieufności, ale też strachu…

Wiemy, z czego to wynikało…

– Wiemy o represjach stosowanych wobec szkół przez niektórych kuratorów oświaty, straszeniu kontrolami po „Tęczowych Piątkach”, tej niechęci wobec nauczycieli, którzy mieli inne zdanie niż władza. Dlatego teraz czekamy na partnerskie traktowanie. Nie chcemy już dłużej tylko dostawać po łapach.

Po niedawnym spotkaniu w szkole z Nauczycielem Roku 2021 Dariuszem Martynowiczem i Jakubem Tylmanem, autorem książki „Jak pokolorować szkołę”, napisała Pani w mediach społecznościowych: „Cieszę się bardzo, gdy spotykam osoby, które myślą o szkole podobnie jak ja”. Czyli będzie na kim budować, bo trzon kadrowy pozostał?

– Ciężko było, ale szkoły to przetrwały, i na pewno w każdej z nich znajdziemy osoby, które są entuzjastami uczenia innych. Na pewno jest na kim budować edukację. Powinniśmy dążyć do tego, aby takich entuzjastów było w szkole jak najwięcej, żeby szkoły były nimi wypełnione. Zobaczymy, czy to się uda nowej nadchodzącej władzy.

Natomiast na pewno wśród entuzjastów tej pracy są i tacy, którzy na tle innych wyjątkowo się wyróżniają. Z nimi zawsze fajnie się spotkać. Szkoła powinna być na powrót miejscem wymiany doświadczeń.

Mogłaby Pani zaryzykować stwierdzenie, że minione lata udało się przetrwać bez uszczerbku?

– Od czasów reformy edukacji minister Zalewskiej, później strajku nauczycieli, sytuacji związanej z pandemią i wojną w Ukrainie przeżyliśmy w oświacie tak naprawdę cztery potężne trzęsienia ziemi. Sama pracuję w szkole od 30 lat i naprawdę takiej intensyfikacji czynników ryzyka, w tak krótkim czasie, to ja nie pamiętam.

Uważam, że udało się nam to przetrwać tylko i wyłącznie dzięki wytrwałości tych, którzy pozostali do końca. Ostatecznie zostali ci, dla których nauczanie jest wyznacznikiem ich życia.

Z jak wieloma nauczycielami musiała się Pani pożegnać? Czy to jest duża grupa ludzi?

– Odeszło bardzo wielu nauczycieli, z pracą pożegnało się również bardzo wielu dyrektorów, których znałam. Wielu odpłynęło do sektora prywatnego. Nadal trudno jest znaleźć chętnych nie tylko na wakaty nauczycielskie, ale też dyrektorskie i wicedyrektorskie. Nie ma się co dziwić, skoro dyrektor szkoły odpowiada za to, jaki prąd płynie w gniazdkach i za to, czy dziecku właściwie jest udzielana pomoc psychologiczno-pedagogiczna. Ustawodawca musi w końcu się zdecydować, jakie obowiązki chce zrzucać na nasze barki. Wakaty są jedną ze spuścizn po ośmiu latach rządów Zjednoczonej Prawicy.

Kolejną jest rozrastający się rynek korepetycji i szkoły w chmurze. To widać szczególnie w dużych miastach i aglomeracjach, gdzie aspiracje rodziców są bardzo duże, a nie zawsze łączą się z możliwościami dzieci. To jest bez wątpienia jedna z oznak słabości tych ostatnich lat. Niechlubna spuścizna po Zalewskiej i po Czarnku.

Jak ważne są obietnice podwyżek złożone przez demokratyczną większość?

– To jest sprawa kluczowa. Dobrze się stało, że w końcu wynagrodzenia nauczycielskie stały się jednym z najczęściej poruszanych tematów przy okazji rozmów o odnowie w sferze edukacji. Mówi się mnóstwo o tym, że trzeba odnaleźć równowagę między pracą a życiem prywatnym, czyli modnym ostatnio work-life balance, tylko że jakoś nauczyciele nie mają szans nawet o tym pomyśleć. Klepią biedę, więc pracują coraz więcej. Trzeba zmienić sposób myślenia o naszym zawodzie.

Przełom polityczny jest dobrym momentem, żeby zacząć coś w tym kierunku robić. Od lat nie jest dobrze. Już przy okazji strajku nauczycieli w 2019 r. wybrzmiało, że przecież my, nauczyciele, wiele rzeczy robimy za darmo. A o tym, że samą misją nie można się wyżywić, mówimy od długich lat.

(…)

Jak bumerang powraca kwestia odchudzenia podstawy programowej, bo obciążenie uczniów treściami programowymi, zdaniem wielu nauczycieli, przekłada się znacząco na ilość prac domowych. Pani od lat testuje swój projekt polegający na rezygnacji z zadań domowych. Na czym on polega?

– Ten mój pomysł był idealnym sposobem na to, żeby budować wewnętrzną motywację u dziecka, po to, żeby ono zrozumiało, że uczy się samo dla siebie. Jednak bez udoskonalenia procesu lekcyjnego i odchudzenia podstawy  programowej pełna zmiana nie jest możliwa. Już wiemy, że takich zmian nie da się zrobić w ciągu jednego roku, bo przez osiem lat dewastowano radę pedagogiczną jako organ statutowy każdej szkoły. Napisano też podstawę programową, która nie przystaje do czasów współczesnych i zmian, jakie zaszły w młodych pokoleniach. Trzeba będzie również przeszkolić nauczycieli, bo nie będzie tak, że oto nagle rady pedagogiczne będą entuzjastycznie nastawione do zmian.

Nie odejdziemy od obowiązkowych prac domowych, jeśli nie przygotujemy na to całego systemu edukacyjnego, jeśli nie zadbamy, żeby nauczyciele mieli możliwość złapania świeżego oddechu w nauczaniu, jeśli nie wypełnimy wakatów.

Najpierw musimy zadbać o nauczycieli, dopiero później można planować, co dalej. Z zadaniami domowymi będziemy mogli się mierzyć systemowo dopiero za jakiś dłuższy czas. Może nawet na odejście od prac domowych będziemy musieli popracować przez kolejnych kilka lat.

Dziękuję za rozmowę.

Przedstawiamy fragmenty wywiadu opublikowanego w GN nr 49-50 z 6-13 grudnia br. Całość w wydaniu drukowanym i elektronicznym – https://e.glos.pl 

Fot. Archiwum prywatne