Dyrektor szkoły z Zawadzkiego „biega po windę”. Artur Walkowiak: Chyba poruszyłem sumienia

Założenie jest takie, że biegam po 10 km dziennie. Na razie przebiegłem ponad 150 km. Zakładam, że będę biegał tak długo, aż ta winda powstanie. Początkowo myśleliśmy, że wystarczy na to 300 tys. zł, ale uświadomiono nam, że być może potrzeba będzie nawet 400 tys. zł. To duża zmiana, a budynek jest piętrowy. Na szczęście ludzie dzwonią, mówią, że przelewają pieniądze na konto działającej przy szkole Fundacji „Mały Krok” oraz na pomagam.pl. Mamy również wsparcie naszego starostwa.

Z Arturem Walkowiakiem, dyrektorem, nauczycielem oraz terapeutą w Zespole Szkół Specjalnych w Zawadzkiem, rozmawia Katarzyna Piotrowiak*

Dyrektor, który od września „biega po windę dla swoich dzieciaków”, ma nadzieję, że ta nietypowa inicjatywa zakończy się powodzeniem?

Zaczynam powoli mieć nadzieję, że damy radę uzbierać pieniądze na budowę windy w szkole. Prawda jest taka, że nasze dzieci czekają na nią jak na wybawienie, bo w bardzo ograniczonym stopniu są w stanie samodzielnie się przemieszczać. Jest ryzyko, że się przewrócą. Boją się, mają obawy i lęki związane z pokonywaniem schodów.

Dyrektorzy szkół mają na swoich barkach mnóstwo problemów. Jak wiele Pan bierze na siebie?

Jeżeli człowiek tak zwyczajnie się przejmie rolą dyrektora szkoły, to rzeczywiście nie ma dnia spokoju. Można się zagrzebać w dokumentach i nie wychodzić zza biurka, bo biurokracja jest gigantyczna, ale wtedy mogą nam umknąć ważniejsze sprawy. Problemy dzieci, ich rodziców. W szkole specjalnej potrzeba więcej empatii.

Kogo ta winda uratuje?

Ta winda jest potrzebna nam wszystkim. Nauczycielom, którzy siłą mięśni transportują dzieci w górę i w dół, ale przede wszystkim naszym uczniom. To mała szkoła. Opiekujemy się 24 uczniami niepełnosprawnymi intelektualnie w stopniu umiarkowanym, znacznym i głębokim. Wśród sprzężeń najczęściej są autyzm i wspomniane problemy ruchowe. Z  24 uczniów ośmiu jest na wózkach, a kolejnych siedmiu ma problemy z poruszaniem się.

Bez windy korzystanie z budynku jest bardzo ograniczone. Samo wejście do środka to już sześć stopni, a żeby dostać się do klas na piętrze, trzeba pokonać jedną z dwóch bardzo wąskich klatek schodowych.

Nie ma żadnych ułatwień?

W jednej klatce schodowej mamy zamontowane rynny, po których można przemieszczać wózki. Jeśli trzeba ucznia przetransportować na górę, to jeden opiekun jest zaangażowany, żeby wózek z dzieckiem ciągnąć, a drugi, żeby pchać. Do tego potrzeba siły, a mężczyzn w szkole, łącznie ze mną, jest trzech. Oprócz mnie są jeszcze wuefista oraz nasz niepełnosprawny absolwent, który obecnie jest pomocą nauczyciela. Od kilku tygodni jestem dyrektorem naszej szkoły, więc nie mam już tyle czasu. Jak trzeba dziecko przetransportować na piętro, wyskakuję zza biurka, kiedy nauczyciele mnie wołają. Najczęściej wózki wciąga nasz absolwent, a nauczycielka go asekuruje.

Jak często trzeba wciągać wózki na wyższe piętra?

Średnio kilka razy dziennie. Czasami mniej, a czasami nawet kilkanaście razy. Na górze mamy pracownię integracji sensorycznej, komputerową i gabinet logopedy. Na piętrze mamy też kuchnię, która wśród naszych dzieci cieszy się ogromną popularnością. Uczniowie lubią zajęcia kulinarne, praktyczne i życiowe. Nie możemy ich odciąć od tego piętra. Szkoła wcześniej się nie skarżyła, starała się robić, co tylko możliwe, żeby jakoś dzieciom zapewnić opiekę i edukację. Nie chcieliśmy, żeby rodzice odczuwali z tego powodu jakiś dyskomfort.

Kiedy zostałem dyrektorem, uznałem, że trzeba o tę windę zawalczyć. Chciałem jednak, żeby to była akcja z pozytywną energią. Apeluję o to do wszystkich.

Sprawił Pan, że cała Polska się Wami interesuje.

Wstyd byłoby mi być dyrektorem szkoły, w której dzieci niepełnosprawne wciąga się po schodach na piętra siłą mięśni. Pomyślałem sobie, że przecież lawinowo przybywa instytucji, gdzie buduje się lub wstawia windy oraz podnośniki. Orientowałem się i wiem, że tam naprawdę rzadko się z nich korzysta. Powstały, bo były na to pieniądze, a teraz obrastają kurzem. Zapomina się ciągle, że takie rozwiązania najbardziej potrzebne są w szkołach, zwłaszcza takich jak nasza.

Winda w szkole to ciągle luksus. Dlaczego? To tylko kwestia pieniędzy?

Na pewno wynika to też z braku myślenia o rzeczywistych potrzebach szkół w Polsce. Nasze szkoły bardzo często mają swoje siedziby w starych budynkach, kompletnie niedostosowanych do potrzeb. W naszym przypadku trzeba będzie zburzyć dobudówkę i postawić zewnętrzny szyb na windę, który połączy wszystkie piętra. Przy okazji może zyskamy magazyn na sprzęt sportowy, który będziemy mogli wykorzystywać na boisku.

Czyli winda nie tylko ułatwi nauczycielom pracę, ale też poprawi bezpieczeństwo uczniów?

Dbanie o bezpieczeństwo jest sprawą kluczową. Dla mnie celem nadrzędnym. Windy w szkołach nadal są rzadkością. Szkoły są niedoinwestowane przy jednoczesnym nacisku na edukację włączającą. Niestety, jesteśmy w lesie.

Kto tak naprawdę dba o stan budynku?

Nie mamy konserwatora. Chyba nigdy nie mieliśmy. My, nauczyciele, czasami we współpracy z rodzicami, malowaliśmy szkołę, odświeżaliśmy miejsca, które tego pilnie wymagały. Trochę się nieraz wstydziłem, że jak ktoś przyjedzie do szkoły i zobaczy odrapaną ścianę w klasie lub na korytarzu, to sobie coś niedobrego o nas pomyśli.

Uznałem, że podczas wakacji poświęcę swój czas na odnawianie pomieszczeń. Zaplanowałem, że jak we wrześniu zaczną się zajęcia, to przynajmniej hol i klasy będą odmalowane. W większości plan udało się zrealizować.

Co konkretnie?

Szpachlowanie ubytków, gruntowanie ścian, malowanie sufitów, lamperii. W klasach, w pracowniach, na korytarzach. Kiedy rozpocząłem wyzwanie „Dyrektor biega po windę dla swoich dzieciaków”, akcja się rozszerzyła i szybko znalazłem pomocników. To wspaniałe. Zrozumiałem, że dzięki tej akcji inne problemy też mogą być rozwiązane. I te większe, i te mniejsze. Mieliśmy problem ze światłem, a tu raptem pojawia się elektryk z gniazdkami. Idę do firmy, która produkuje okna na terenie Zawadzkiego i mówię im, że u nas klamki zaczęły pękać, więc oni od razu się tym zajęli. Przy tej całej akcji „po windę” to my jesteśmy w stanie jeszcze dużo zrobić i poprawić w szkole. Także dzięki rodzicom, którzy bardzo się w to wszystko angażują.

Kiedy drugiego dnia akcji zorganizowałem w szkole zebranie, każde dziecko było reprezentowane przez jednego lub oboje rodziców. 100 proc. przyszło. Tego jeszcze nie było. Niebo poruszają. Cieszę się, że ktoś te nasze, a właściwie ich problemy, w końcu ostrzega.

Ile Pan dotychczas przebiegł?

Założenie jest takie, że biegam po 10 km dziennie. Na razie przebiegłem ponad 150 km. Zakładam, że będę biegał tak długo, aż ta winda powstanie. Początkowo myśleliśmy, że wystarczy na to 300 tys. zł, ale uświadomiono nam, że być może potrzeba będzie nawet 400 tys. zł. To duża zmiana, a budynek jest piętrowy.

Na szczęście ludzie dzwonią, mówią, że przelewają pieniądze na konto działającej przy szkole Fundacji „Mały Krok” oraz na pomagam.pl. Mamy również wsparcie naszego starostwa. To mały powiat, w którym są aż cztery szkoły specjalne.

Dlatego cieszymy się z każdego datku. Jeden z panów przelał nam 10 tys. zł, a potem w żartach powiedział mi, że ma nadzieję, że może przynajmniej jeden dzień krócej będę musiał biegać. Dodał też, że zmobilizuje swoich kolegów.

Dyrektorowanie, malowanie, bieganie… Kiedy Pan znajduje na to czas?

Dzień zaczynam o 4.30, do domu wracam ok. 16-17. Biegam ok. 21 lub później. W międzyczasie roznoszę pisma z prośbą o wsparcie i szukam sponsorów. Biegam nawet wtedy, kiedy jedziemy z dziećmi do teatru. Kiedy one ostatnio oglądały z nauczycielami spektakl w Lublińcu, ja biegałem po mieście.

Na początku było trudniej, bo nikt mnie nie kojarzył, a teraz każdy mnie zaczepia i chce porozmawiać. A mnie zależy, żeby jak najszybciej wrócić do mieszkania, bo trzeba jeszcze coś wrzucić do mediów społecznościowych.

W social mediach nie brakuje wsparcia dla Pana i podopiecznych. Są pozdrowienia z kraju i z zagranicy. Otuchy dodają Panu liczne stowarzyszenia, biegacze, inicjatywie kibicuje nawet myśliwy ze swoim psem.

Cieszę się z tego bardzo. Już po godzinie od rozpoczęcia akcji zaczął się spory ruch. Mnóstwo ludzi się angażuje, a przecież tu nie ma żadnego biznesu. Kamil Leśniak, jeden z największych ultramaratrończyków, udostępnia moją akcję na swoich stronach. Robię wszystko, byśmy mogli wkroczyć w XXI w.

(…)

Dziękuję za rozmowę.

*Przedstawiamy fragmenty wywiadu opublikowanego w GN nr 40-41 z 4-11 października br.  Całość w wydaniu drukowanym i elektronicznym – https://e.glos.pl 

Fot. Archiwum prywatne