Marsz dla Matiego – challenge nauczyciela z Krakowa. Tomasz Kowalski: Zdeptałem buty do cna

Zrealizowałem cel, który sobie założyłem. Przeszedłem dla Matiego 1 tys. km Głównym Szlakiem Beskidzkim i Głównym Szlakiem Sudeckim, czyli od granicy z Ukrainą aż po trójstyk granic w Bogatyni. Oprócz celu sportowego cel charytatywny był nawet ważniejszy. Mobilizował mnie i ciągnął do mety. Bardzo jestem podbudowany tym, że przez ten mój marsz i los chorych dzieci został zauważony. Chciałem, jako ojciec dziecka z HLHS, zwrócić uwagę nie tylko na dzieci z wadami serca, ale z różnymi innymi chorobami, które tak trudno w Polsce leczyć.

Z Tomaszem Kowalskim, wychowawcą w Zespole Placówek Resocjalizacyjno-Socjoterapeutycznych w Krakowie, członkiem Oddziału ZNP Kraków-Śródmieście, rozmawia Katarzyna Piotrowiak

Przeszedłem 1056 km, pięć województw, 14 powiatów i niezliczoną liczbę miast, miasteczek i wsi. Łącznie 1 mln 366 tys. 347 kroków, w czasie, których spaliłem 134 tys. 896 kalorii – tak podsumował Pan swoją eskapadę przez południową część Polski. Mogło się nie udać?

Od początku to była wielka niewiadoma, bo powodzenie takich akcji zależy od wytrzymałości organizmu. Tym razem miałem przed oczami konkretny cel, o którym myślałem każdego dnia. To był Marsz dla Matiego.

Mateusz z Oleśnicy jest podopiecznym Fundacji Serce Dziecka, zmaga się z wieloma ciężkimi chorobami. Chciałem zwrócić uwagę na los chorujących dzieci i ich rodzin oraz działające fundacje, które robią wszystko by poprawić im los. Poprawić życie.

„Jesteś dla nas bohaterem”, „Dziękujemy za każdy krok, za każdy kilometr przebytej drogi” – pisze społeczność zgromadzona wokół Matiego. Co Pan czuje, czytając te słowa?

Czuję ciepło na sercu, ale nie czuję się bohaterem. Zrealizowałem cel, który sobie założyłem. Przeszedłem dla Matiego 1 tys. km Głównym Szlakiem Beskidzkim i Głównym Szlakiem Sudeckim, czyli od granicy z Ukrainą aż po trójstyk granic w Bogatyni.

Oprócz celu sportowego cel charytatywny był nawet ważniejszy. Mobilizował mnie i ciągnął do mety. Bardzo jestem podbudowany tym, że przez ten mój marsz i los chorych dzieci został zauważony.

Chciałem, jako ojciec dziecka z HLHS, zwrócić uwagę nie tylko na dzieci z wadami serca, ale z różnymi innymi chorobami, które tak trudno w Polsce leczyć.

Tomasz Kowalski podjął niezwykłe wyzwanie. Chce przejść 1 tys. km dla Matiego, chłopca, który walczy z chorobą

Jak wiele jest takich dzieci, które potrzebują pomocy i wsparcia darczyńców?

One są wokół nas. Są w każdym dużym mieście, nawet małej miejscowości. Często nie są zauważane, bo zazwyczaj nie są mobilne, nie poruszają się o własnych siłach. Mati też ma problemy z poruszaniem się. Jest po wielu zabiegach, miał nowotwór. Musi często korzystać z wózka. Każdego, kto to przeczyta, chciałbym zachęcić, aby wszedł na stronę Fundacji Serce Dziecka, żeby zobaczyć, jak wiele dzieci potrzebuje wsparcia. Jak wiele z nich walczy o życie. Ogrom. A nie jest to jedyna organizacja zajmująca się dziećmi w potrzebie.

W większości przypadków fundacje zajmują się zbiórkami pieniędzy na zabiegi i operacje, jednak rodziny tych dzieci borykają się z brakiem środków na zakup leków i przeżycie kolejnego miesiąca. Nie są w stanie samodzielnie pokryć tak gigantycznego wydatku bez pomocy innych. Nas. Przypominanie o tym jest bardzo potrzebne.

Ukończenie marszu dla Matiego nie oznacza, że powiesi Pan buty na kołku?

Nie, bo sytuacja dzieci chorych oraz zapewnienie im odpowiedniej opieki medycznej, leków i pieniędzy na przetrwanie wymaga naszej pilnej uwagi. To, że akcja się zakończyła tak dużym odzewem, mobilizuje mnie do kolejnych działań, także tych o charakterze sportowym.

Niemal cztery tygodnie był Pan daleko od domu i bliskich. Był stres?

I presja, bo jednak to nie był marsz, w którym bierze się udział ot, tak dla siebie, tylko w konkretnym celu. Celem było przejście 1 tys. km w marszu charytatywnym dla konkretnej osoby pod szyldem fundacji. Czułem na sobie wzrok innych osób. Czułem, że byłem obserwowany, zawsze z tyłu głowy był strach i związane z nim pytanie – „Co, jeśli mi się nie uda?”. Nie przejdę wyznaczonego dystansu. Jestem starszy o pięć lat, odkąd zacząłem pokonywać szlaki długodystansowe, i czuję, że organizm po pięćdziesiątce inaczej się regeneruje. Ciążyło mi ciągłe myślenie, co będzie, jeśli np. po 600 km przytrafi mi się kontuzja.

Ankieta Głosu. Zapraszamy do udziału w głosowaniu:

Nauczycielu, jak zamierzasz spędzić w tym roku wakacyjny urlop?

Zobacz wyniki

Loading ... Loading ...

Dziękujemy za udział w ankiecie. Życzymy spełnienia planów urlopowych (wakacyjnych)!

Przeszedł Pan ten marsz bez urazów, „nie licząc upadku pod Śnieżnikiem”. Co to za historia?

Mocno tam sobie potłukłem kolano. Boli do dzisiaj. Oczywiście mogłem założyć, że coś podobnego się wydarzy, ale jednak takiej kontuzji, która by mnie całkowicie wyeliminowała, nie było. Nie dopadło mnie zapalenie ścięgna Achillesa, którego obawiałem się najbardziej.

Ale zaliczył Pan turlanie się z góry i obcinanie zdartej skóry nożem…

Wtedy za bardzo w siebie uwierzyłem. Szedłem akurat szlakiem kamiennym, typowo górskim. Potknąłem się i zacząłem lecieć w dół. Plecak mnie pociągnął i dobrze, że nie zaryłem twarzą. Kolano zdarłem i stłukłem bardzo konkretnie. Wyrwałem kawał skóry. Co było począć, wyjąłem nóż i obciąłem. W jednym ze schronisk spotkałem się z grupą młodzieży szkolnej, wyjęli apteczkę i nogę mi opatrzyli. Potem zszedłem na dół i utknąłem w Długopolu-Zdroju, choć plany były inne. Byłem głodny, z bolącą nogą, za daleko było na nocleg do schroniska PTTK Jagodna w Górach Bystrzyckich. Miałem kryzys. Nie wiedziałem, co robić, bo pod wieczór zostało jeszcze 8 km do przejścia i 400 m przewyższeń. Aż tu nagle w Długopolu-Zdroju w jednym z ośrodków zaserwowali mi taaaaki… posiłek. W życiu takiej porcji nie jadłem. Znalazłem też nocleg, za który zapłaciła pielęgniarka opatrująca mi nogę. Coś niesamowitego.

Wiedziała o akcji?

Początkowo nie. Po prostu wszedłem brudny, poobijany, mówię, że noga boli, marudzę, że jestem wykończony i bez noclegu. Jak się dowiedziała, o co chodzi, to mi pomogła. Mówi się co innego o tym, że jesteśmy nieczuli, ale ja podczas marszu uwierzyłem w ludzi. Oni naprawdę mają wielkie serca, jest w nich wiele empatii. Miałem wielu kibiców, niektórzy nie brali opłat za noclegi.

Tomasz Kowalski podjął niezwykłe wyzwanie. Chce przejść 1 tys. km dla Matiego, chłopca, który walczy z chorobą

Rozpoznawali Pana na obu szlakach?

Na forach i w mediach społecznościowych opisywałem trasę i przygody, niektórzy mnie potem rozpoznawali i mi kibicowali. Dostawali ode mnie ulotki, skanowali kod z mojej koszulki, rozpowszechniali informacje o akcji. Szukając noclegów w schroniskach oraz w miejscach prywatnych, bardzo często udostępniano mi nocleg za darmo. „Pan z fundacji? Niech wyśle Pan link do akcji” – mówili i po chwili dostawałem SMS, że będzie im niezmiernie miło mnie gościć i że ze względu na „charakter akcji i na chart mojego ducha” będzie im miło, jeśli przyjmę ich gościnę i zjem kolację. To był ich wkład w ten marsz. W Rymanowie omal się nie popłakałem. Ugościły mnie dwie panie, jedna z nich miała prawie 100 lat. Pozdrawiam ich wszystkich. Każdy dawał coś od siebie. Spotkałem się z bardzo ciepłym przyjęciem.

Słyszałam, że podopieczni z ośrodka w Krakowie również mocno kibicowali.

Pisali do mnie – „Wodzu, naprawdę super, ale się udało”. Tak dopingowali mnie już po ok. 400 km. Miłe to były momenty i na pewno ich nie zapomnę. To był wielki wysiłek i wielka przygoda. Pomyślałem, że być może daję tym młodym sygnał, może przykład, że nie ma rzeczy niemożliwych. Bo ktoś mógłby pomyśleć, że przejść 1 tys. km po górach to jakieś wariactwo, że to niemożliwe. Ale teraz widzą, że każdy plan można zrealizować, że jest to możliwe.

Przeszedł Pan dla Matiego 1056 km. Co się czuje, widząc metę po takim dystansie, po niemal czterech tygodniach maszerowania? Dodajmy, że meta znajdowała się na trójstyku trzech granic – Polski, Niemiec i Czech.

To, że poczułem radość i wzruszenie, to mało powiedzieć. Trudno opisać słowami, co się czuje po takim dystansie. Idąc, myślałem o tym momencie, kiedy dotrę do mety, ale nie mogłem go sobie wyobrazić.

Były łzy?

– …(cisza) Były. Ostatnie 100 m były niezwykle wzruszające, bo zobaczyłem na trójstyku granic Mateusza z rodzicami. Chciałem nagrać ten moment, jak dochodzę do nich po niemal miesiącu, ale jak dotarłem, zabrakło mi słów. Głos mi się załamał. Nie dałem rady nic powiedzieć.

Po tak gigantycznym wysiłku pamięta się ostatnie kroki?

Tak! Dla stóp to była i radość i ulga, bo nie musiały dalej iść (śmiech). To stopom najbardziej się oberwało w tych ostatnich kilometrach. Przy takim szlaku ogromne znaczenie mają buty. Miałem na stopach obuwie sportowe przystosowane do takich wyzwań, ale po 600 km pianka amortyzująca zaczęła się zużywać. Byłem jednak obciążony wyładowanym po brzegi plecakiem, nie szedłem przecież z samym tylko bidonem.

Już chciałam zapytać, ile par butów Pan zużył?

Jedną parę, ale od Opolszczyzny czułem, że ten odcinek da mi popalić. Dużo szedłem po szlaku asfaltowym. W pewnym momencie zacząłem się zastanawiać, czy nie zamówić nowej pary butów do paczkomatu, gdzieś na szlak. Zaczęły się robić dziury, a miałem jeszcze 400 km do przejścia. Gdybym szedł w takich warunkach jeszcze ze dwa dni, to myślę, że rozpadłyby się całkowicie. O tym, jaki to był wysiłek fizyczny, świadczą również zrzucone kilogramy. Już po 16 dniach marszu straciłem 6 kg masy ciała. Gdyby ktoś pytał, to powiem, że jest to dobra sposobność na zrobienie sylwetki przed wakacjami (śmiech).

Łącznie, na całym dystansie, zrobiłem 37 tys. 645 m podejść! Żeby to zobrazować, można powiedzieć, że wszedłem w tym czasie 10,5-krotnie na szczyt Mount Everest z bazy na wysokości 5500 m n.p.m.

Przed wymarszem powiedział Pan w rozmowie z Głosem, że ten marsz to również sposobność na rozliczenie się z samym sobą. Miał Pan dużo czasu na przemyślenia.

Taki był pierwotny zamysł, chciałem podsumować 50 lat życia, zanim zdecydowałem o marszu charytatywnym. Początkowo planowałem challenge, potem zacząłem się zastanawiać, czy nie przekuć tego pomysłu w coś więcej, coś ważnego dla drugiego człowieka. Udało się zakończyć marsz, zebrać pewną sumę pieniędzy. Zbiórka potrwa do 31 sierpnia*. A wracając do pytania. Tak, przeszło mi przez głowę dużo myśli. Pomogli mi w tych moich podsumowaniach również dobrzy ludzie, których spotkałem na swojej drodze. Zrozumiałem jeszcze mocniej, jak wiele zależy w naszym życiu od innych. Nawet tych nieznajomych, spotkanych przypadkiem.

(…)

Tak na koniec. Odpuszcza Pan zdobywanie wulkanów w Turcji i Iranie?

– W życiu. Kiedy początkowo usłyszałem, że jest wojna, mocno mnie to zabolało, ale sytuacja się zmienia. Plan był taki: dwa razy 500 km, potem dwa razy po 5 tys. w górę i jesienią ultramaraton górski. Jadę już w lipcu. Niestety, na razie tylko Turcja i wulkan Ararat, gdyż do Iranu na Damavand, najwyższy wulkan w Azji, który jest koło Teheranu, obecnie nie można wjechać turystycznie.

Dziękuję za rozmowę.

 *Zbiórka pod hasłem „Marsz dla Matiego” (ZC 6354):

https://www.sercedziecka.org.pl/marsz-dla-matiego.php

FB #marszdlamatiego#

Przedstawiamy skróconą wersję wywiadu opublikowanego w Głosie Nauczycielskim nr 29-30 z 16-23 lipca 2025 r. (wydanie drukowane i elektroniczne).

Fot. Tomasz Kowalski

Nr 29-30/16-23 lipca 2025