Robienie szumu w głowach. Katarzyna Wachowska: Za dużo „zakuwania” w szkole? Nie do nas te zarzuty

Wszyscy dobrze pamiętamy zapowiedzi zwiększania pensum, a jeśli do tego jeszcze dodamy zmniejszenie liczby godzin poszczególnych przedmiotów, to widać, że mogą być problemy ze znalezieniem etatów dla nauczycieli. To stwarza niepewność. Nauczyciel zamiast mieć głowę wolną przynajmniej w kwestiach związanych z zatrudnieniem, za chwilę nie będzie już miał siły skupiać się na nauce, lekcjach, opiece na dziećmi, bo brak stabilizacji będzie spędzał sen z powiek. Każdy zaczyna się bać o swój byt. To „pachnie” kolejną reformą, która ma wejść w życie do września 2024 r. To nie sprzyja pracy.

Z Katarzyną Wachowską, dyrektor Zespołu Szkół w Osieku nad Wisłą, rozmawia Katarzyna Piotrowiak

Minister edukacji zapowiada odchudzanie podstawy programowej. To ciekawe, bo obecna podstawa jest rezultatem „reformy” likwidującej gimnazja. Przypomnę tylko, że o problemach z przeciążeniem uczniów mówiło się już w pierwszym roku od jej wdrożenia. Kto o tym mówił?

Nauczyciele. Dobrze pamiętamy, jak próbowaliśmy zwrócić uwagę wszystkich poprzedników ministra na ten problem. Mówiliśmy, że dzieci z klas siódmych szkoły podstawowej są najbardziej obciążone i przemęczone. W klasach ósmych odchodzą dwa przedmioty – muzyka i plastyka, ale dzieci nadal muszą ogromną wiedzę przyswoić, żeby dobrze wypaść na egzaminie ósmoklasisty.

Jestem zaskoczona, że dopiero teraz pan minister o tym mówi. Nasuwa się więc słuszne pytanie, dlaczego wcześniej się tym nie zajął.

Może negatywny skutek reformy z 2017 r. próbuje się teraz przekuć w pozytywną propozycję mającą zjednać sobie rodziców i uczniów?

Według mnie te wszystkie ukłony w stronę uczniów i rodziców wyglądają na typową kiełbasę wyborczą. Bo nic się nie zmieniło przez te lata. Uczniowie klas siódmych i ósmych nadal ciężko pracują, a po pandemii doszły do tego jeszcze trudności z nawiązaniem relacji, przebodźcowaniem, dekoncentracją. To że dzieci tyle siedziały przed komputerem, spowodowało, że teraz w szkołach musimy wkładać sporo wysiłku, żeby je od tego oderwać. Spora część dzieci uzależniła się od technologii.

Ciężko jest im z powrotem wejść w ten tryb zdobywania wiedzy, interesowania się szkołą, zwłaszcza że te z najstarszych klas mają po siedem – osiem godzin dziennie.

„Mamy świadomość, że dzieci za długo przebywają na lekcjach, że tego >>zakuwania<< jest za dużo”. Nasuwa się pytanie: kto tu jest winny?

Nie my. Podstawę programową stworzyła obecnie rządząca opcja polityczna. To politycy, minister i jego eksperci, czyli osoby, które zarządzają centralnie szkołami. Tylko że na nauczycielach to się teraz wszystko skupia, a przecież wśród nas nie było aż tak wielu zwolenników tej zmiany.

Uczniowie i rodzice mają świadomość, kto tworzy podstawę programową?

Różnie z tym wcześniej bywało, dlatego już od pewnego czasu zwracamy rodzicom uwagę na to, że programy nauczania piszą głównie eksperci wyznaczeni przez MEiN. Myślę, że w wielu szkołach słyszeli takie pytania: „A czy musimy to robić?”, „A po co to robimy?” itd. Tłumaczenie, jak działa system, stało się dla nas, nauczycieli, jakąś tarczą ochronną przed ewentualnymi pretensjami ze strony rodziców. Podkreślamy więc nieustannie, że my jesteśmy zobligowani i nikt nas nie zwalnia z realizowania zawartych w podstawie programowej wytycznych. Mówiąc wprost, nie wobec nas te zarzuty.

Tylko że twórcy systemu edukacyjnego nie tłumaczą się z tego, że stworzyli przed laty podstawę programową, która za bardzo obciąża dzieci i młodzież. Zamiast tego mówi się, że w szkołach jest za dużo „zakuwania”.

Za dużo sprawdzianów, za dużo lekcji, za mało czasu na odpoczynek. To są takie bezpośrednie ataki i zarzuty, za które przecież nie my jesteśmy odpowiedzialni. Oczywiście, z jednej strony można się zastanawiać nad liczbą sprawdzianów i zadań domowych, ale podstawa programowa jest bardzo obszerna, a my jakoś musimy wiedzę sprawdzać. My też mamy poczucie, że pewne rzeczy można byłoby odpuścić albo realizować w mniejszym zakresie, ale to musi być systemowa decyzja.

Przeanalizujmy ten cytat: „Odchudzenie podstawy programowej o cztery – pięć godzin w celu zwiększenia czasu na aktywność fizyczną i zajęcia miękkie”. Jakie mogą być konsekwencje takiej zapowiedzi ministra?

Pierwsza myśl była taka, że jakiś przedmiot zostanie okrojony. Druga, przecież aktualnych roczników te zmiany już raczej nie obejmą. Trzecia, jak te zmiany przełożą się na zatrudnienie nauczycieli, skoro minister zapowiada zmniejszenie liczby godzin o cztery – pięć w tygodniu. Znowu strach, zwłaszcza że nie tak dawno minister mówił o zwalnianiu 100 tys. nauczycieli. Tych kilka zdań spowodowało szum w głowach. Nikt przecież nie ma pojęcia, co kryje się za określeniem „odchudzić” podstawę programową. Gdyby minister mówił o ograniczeniu zagadnień, listy lektur itd., to OK, ale zmniejszenie liczby godzin i skrócenie tygodnia nauki to co innego. Bo czego będzie mniej? Języka polskiego? Zostaną cztery godziny zamiast pięciu? Mniej matematyki, mniej chemii, mniej geografii? No właśnie, czego mniej?

Co prawda minister zastrzegł: „Zrobimy to tak, żeby nie zmniejszać liczby godzin dla nauczycieli”, ale w kontekście wcześniejszej zapowiedzi zwolnień z powodu niżu demograficznego to wszystko może budzić niepokój.

Wszyscy dobrze pamiętamy zapowiedzi zwiększania pensum, a jeśli do tego jeszcze dodamy zmniejszenie liczby godzin poszczególnych przedmiotów, to widać, że mogą być problemy ze znalezieniem etatów dla nauczycieli. To stwarza niepewność. Nauczyciel zamiast mieć głowę wolną przynajmniej w kwestiach związanych z zatrudnieniem, za chwilę nie będzie już miał siły skupiać się na nauce, lekcjach, opiece na dziećmi, bo brak stabilizacji będzie spędzał sen z powiek. Każdy zaczyna się bać o swój byt. To „pachnie” kolejną reformą, która ma wejść w życie do września 2024 r. To nie sprzyja pracy.

(…)

Samo proponowanie odchudzania podstawy programowej świadczy o stereotypowym podejściu do zmian w edukacji?

To nie ten kierunek. W edukacji potrzebna jest zmiana myślenia. Jedne zawody rozwijają się szybko, inne znikają. Dzieci trzeba na to przygotować. Uczyć kreatywności, otwartości na zmiany, myślenia krytycznego, a nie bezmyślnego zaliczania działów. Jednak nie można im mówić, że zamiast lekcji będzie rekreacja. Nie o to chodzi. Zresztą jaką minister Czarnek będzie miał gwarancję, że uczniowie pójdą na boisko po zmniejszeniu liczby godzin lekcyjnych przeznaczonych na naukę przedmiotu. Tego nakazać się nie da. Myślę, że mamy słuszne obawy, że ta „rekreacja” może się skończyć przy komputerze. Nam potrzeba dobrze przemyślanych propozycji, bo edukacja nie lubi dróg na skróty.

W jakim kierunku to powinno pójść?

Szkoła musi mieć autonomię, a nauczyciel swobodę w kształtowaniu uczniów. Bo jeśli mamy dzieciom dać jakąś alternatywę, to my musimy być ujęci w tej alternatywie. Nie można mówić, że będzie czegoś mniej, chyba że jest jakiś plan, by polonistka w czasie, w którym miałaby uczyć języka polskiego, wychodziła z uczniami na spacer.

Każda zmiana w szkole wymaga przygotowania, tutaj nie można oddzielić czegoś grubą kreską, nie ma prostego przełożenia – dziś jest tak, a jutro będzie inaczej. Nawet to, jak odchudzić podstawę programową, trzeba bardzo dokładnie przedyskutować z praktykami. Potrzeba solidnej obserwacji i diagnozy.

Czy zapowiedź tych zmian to przyznanie, że reforma z 2017 r. to porażka?

Najpierw należałoby zapytać ministra, jakie są powody tych zapowiedzi. To trzeba wyjaśnić. Potrzebujemy konkretów, zwłaszcza że dobrze pamiętam, co mówiło się w 2016 r. o tym, jak to wszystko zostało dobrze przygotowane i przemyślane. Na każdej konferencji to było powtarzane. Wszyscy autorzy reformy byli z niej bardzo zadowoleni. Już nie są?

Dziękuję za rozmowę.

Przedstawiamy fragmenty wywiadu opublikowanego w GN nr 14-15 z 5-12 kwietnia br. Całość w wydaniu drukowanym i elektronicznym – https://e.glos.pl 

Fot. Archiwum prywatne