Oczekiwaliśmy, że MEN przedstawi strategię działania w zakresie organizacji roku szkolnego, pokaże kilka wariantów czy też – wzorem krajów OECD – zaproponuje rozwiązania we współpracy z partnerami społecznymi. Nic takiego jednak się nie wydarzyło.
Ze Sławomirem Broniarzem, prezesem Związku Nauczycielstwa Polskiego, rozmawia Piotr Skura
W 2020 r. polska szkoła uczyła praktycznie w warunkach stanu wyjątkowego. Jak to wpłynie na nauczycieli, na uczniów?
– W bardzo różny sposób. Utrzymywanie się zdalnej edukacji przez tak długi czas pogłębiło nierówności w dostępie do oświaty. To ogromny problem. Pojawiły się też zjawiska do tej pory niespotykane, które miały bardzo duży wpływ na kondycję zawodu nauczyciela i samych nauczycieli. Naukowcy zwracają uwagę, że pojawiły się nowe stresory, czyli zdarzenia lub bodźce wywołujące stres, które do tej pory, jeżeli występowały, to w ograniczonym wymiarze. Wszyscy ponosimy tego konsekwencje. Powszechne stało się zjawisko zrywania kontaktów międzyludzkich.
Pojawiło się natomiast negatywne zjawisko braku czytelnego podziału na pracę i dom. W wielu nauczycielskich rodzinach jedno zlało się z drugim. Nauczyciele non stop byli w pracy – swój dzień zawodowy rozpoczynali o 6 rano, a kończyli o 23 przygotowaniami do kolejnego dnia zdalnej nauki. To musi się odbić na każdym człowieku, nawet najzdrowszym i znajdującym się w najlepszej kondycji.
Nauczyciele musieli stworzyć swój warsztat pracy na nowo, to wymagało ogromnego wysiłku.
– Pojawiła się potrzeba całkowitej zmiany metod pracy w związku z przejściem na zdalne nauczanie. Nie każdy nauczyciel do tej pory korzystał z nowych technologii w szerszym zakresie, a teraz stało się to konieczne. Dla niektórych to był spory problem. Na to wszystko nakłada się coś, co należy bezwzględnie uregulować. Każdy może przeliczyć dni robocze w czasie pandemii spędzone w domu, przemnożyć to przez 10 zł, czyli koszty wody, światła, papieru, drukarki, internetu. W sumie wyjdzie kwota idąca w setki milionów, jeśli nie miliardy złotych, jakie nauczyciele wydali łącznie na sfinansowanie pracy zdalnej z własnych kieszeni. Dzięki czemu budżet państwa zaoszczędził ogromne środki. Praca zdalna nie jest w Polsce prawnie uregulowana, a jak wynika z wniosków przedstawionych podczas ostatniego posiedzenia Rady OPZZ, nic nie wskazuje na to, by w ciągu najbliższych miesięcy problem ten został uregulowany. W 2020 r. pojawiły się więc nowe, poważne problemy, a nikt nie ma pewności, że ustąpią one w 2021 r.
Nauczyciele wchodzili w zdalną edukację w sposób mocno „partyzancki”. Po pierwszym okresie pełnym chaosu można chyba było oczekiwać od MEN pomocy, wsparcia, uregulowania najbardziej palących kwestii.
– Można powiedzieć śmiało, że ministerstwo nie zrobiło nic! Zapowiadało np. w czerwcu, że będzie szkoliło nauczycieli w zakresie zdalnej edukacji. Ale nic z tego nie wyszło, a projekt ten jest zaplanowany na… 2021 r. Nauczyciele mieli też otrzymać daleko idące wsparcie. Wiceminister Maciej Kopeć na międzynarodowych konferencjach chwalił się, jakie to miliardy zostały dodatkowo wydane na edukację.
Z naszej analizy wynika, że większość kosztów zdalnej edukacji wzięli na siebie nauczyciele. Rząd, owszem, przekazał 180 mln zł na sprzęt komputerowy dla szkół, a teraz rzucił nauczycielom ochłapy, które są żenujące w zderzeniu z kwotami, jakie przekazano np. zespołom disco polo.
Nauczyciele natomiast zaczęli zbierać rachunki, paragony, pisać wnioski, oświadczenia. I tym razem nie mogło się obyć bez papierologii i biurokracji.
– Dziś nie ma osoby, która mogłaby powiedzieć, że jakiekolwiek pieniądze jej się nie przydadzą. Nie obyło się jednak bez kłopotów, ponieważ MEN postanowiło uznać jedynie zakup sprzętu i usług między 1 września a 7 grudnia. Co w praktyce uniemożliwiło zrekompensowanie kosztów zakupu wielu urządzeń. Pieniądze, jakie otrzymali nauczyciele, to kropla w morzu potrzeb.
Spokojnych i pełnych nadziei na lepsze jutro świąt Bożego Narodzenia! Życzenia prezesa ZNP
ZNP od marca, czyli od początku pandemii, niemal codziennie apelował do rządu i MEN o zajęcie się oświatą oraz potrzebami uczniów i nauczycieli, a także o zapewnienie szkołom, przedszkolom i placówkom oświatowym elementarnego bezpieczeństwa. Oświata bowiem znalazła się na pierwszej linii covidowego frontu. Co rząd z tego zrealizował?
– Niewiele. MEN za swój niebywały sukces uznał włączenie do swojej platformy e-learningowej możliwości skorzystania z kamery… I tyle. Szału nie ma. Z drugiej strony zdawaliśmy sobie sprawę, że ministerstwo edukacji w tym składzie i w stanie, w jakim się znajduje, niewiele może zrobić. Mam szacunek dla osób, które naprawdę ciężko pracują w tej instytucji i starają się zrobić coś dobrego dla oświaty, ale po ich szefach, kierownictwie resortu, nie można było i nadal nie można spodziewać się żadnych rewelacji. Ministerstwo nie dość, że nie potrafiło niczego sensownego wdrożyć, to jeszcze nie było w stanie skutecznie administrować, zarządzać tym, co jest. Najlepszym przykładem jest zdalna edukacja. MEN chwali się liczbami wejść na portal epodreczniki.pl, ale jak przeliczymy te miliony wejść na miliony uczniów i setki tysięcy nauczycieli, to wychodzi mizeria. A za parodię można uznać to, co działo się wokół tematu ograniczenia podstawy programowej. ZNP już w 2019 r., a więc na długo przed pandemią, mówił o konieczności dostosowania podstawy do realnych możliwości uczniów, a po wybuchu pandemii niemal codziennie apelowaliśmy do MEN o pilne zajęcie się podstawą. Nic z tego nie wyszło.
Po pół roku przyszedł Przemysław Czarnek, który ogłosił, że „obcinamy podstawę o 20-30 proc.”. O 20-30 proc. można przytyć, schudnąć, kupić więcej kiełbasy, ale w takich kategoriach nie można dyskutować o podstawie programowej.
W jednym z badań na temat zdalnej edukacji eksperci zauważyli, że u nauczycieli powszechne jest poczucie totalnego osamotnienia, lekceważenia przez MEN, braku jakiejkolwiek pomocy.
– To prawda! Oczekiwaliśmy, że MEN przedstawi strategię działania w zakresie organizacji roku szkolnego, pokaże kilka wariantów czy też – wzorem krajów OECD – zaproponuje rozwiązania we współpracy z partnerami społecznymi. Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Jedyne, co się ministerstwu udało, to wzbudzenie w nauczycielach frustracji. MEN popełniło poważny błąd polityczny. Skoro rząd nie był w stanie wesprzeć pedagogów, a mizeria płacowa wypycha ludzi z zawodu, to mimo wszystko można było pokazać, że się jest ze środowiskiem. Na przykład zapewnić, że wszyscy chętni nauczyciele zostaną w pierwszej kolejności zaszczepieni przeciwko grypie, że jeśli będą chcieli się zaszczepić przeciwko koronawirusowi, to Ministerstwo Zdrowia wpisze ich do pierwszej grupy uprawnionych. MEN mogło też obiecać przygotowanie odpowiednich materiałów dydaktycznych do zdalnej nauki, zapowiedzieć, że udzieli nauczycielom wsparcia w udzielaniu pomocy psychologiczno-pedagogicznej. Nic z tego jednak nie zrobiono. Niestety minister edukacji bardziej walczy z nauczycielami niż o nauczycieli.
(…)
Załóżmy scenariusz optymistyczny, że od nowego roku szkolnego sytuacja się ustabilizuje. Jakie piętno pozostawi pandemia na polskiej szkole?
– Na pewno pozostawi. W relacjach interpersonalnych, w wynikach uczniów, w alienacji sporej grupy dzieci i młodzieży, która wypadła z systemu i tak naprawdę nie wiemy, co się z nimi dzieje, w wynikach egzaminów, matur. To pytanie trzeba będzie zadać naukowcom – psychologom, socjologom, badaczom. I drugie: co zrobić, by sobie z tymi problemami w przyszłości poradzić?
Rok 2021 należy więc ogłosić rokiem nadziei?
– Chcę, by tak było. Mam nadzieję, że pandemia jednak czegoś nas nauczyła. Z jednej strony pokazała nam, że na pewne rzeczy człowiek nie ma wpływu, a z drugiej udowodniła, że jesteśmy nieprzygotowani do nadzwyczajnych zjawisk i w związku z tym powinniśmy być bardziej zapobiegliwi.
Dziękuję za rozmowę.
Przedstawiamy fragmenty wywiadu opublikowanego w GN nr 51-52 z 16-23 grudnia br. Całość – w wydaniu papierowym i elektronicznym (ewydanie.glos.pl)