Przemysław Fabjański: Zostali jeszcze nauczyciele w naszym kraju, my nie damy pogrzebać edukacji

Potrzeba zmian społecznych. Ale do tego potrzebna jest edukacja, żeby dobrze wyedukować w tym kierunku społeczeństwo. Naprawić je, pomóc mu otworzyć oczy. To nie jest edukacja na pięć lat. Minione 30-lecie przespaliśmy, a jak sięgniemy jeszcze bardziej wstecz, to zobaczymy ludzi z zakneblowanymi ustami. Wydaje się, że teraz też tak jest, dlatego ten przeskok będzie bardzo trudny. Niestety, pewne pozytywne zmiany, które przecież zaszły i w których szkoły też miały swój udział, nie zdążyły się utrwalić. Wielu rzeczy nie udało się zrobić, ale przede wszystkim straciliśmy czas, kiedy moglibyśmy spokojnie pracować i wdrażać swoje pomysły.

Z Przemysławem Fabjańskim, dyrektorem Uniwersyteckiego I Liceum Ogólnokształcącego im. Juliusza Słowackiego w Chorzowie, rozmawia Katarzyna Piotrowiak

Czy zapowiedzi kolejnych zmian w szkołach mieszczą się w Pana autorskiej definicji lania smoły i asfaltu?

Klimat przedwyborczych obietnic bez wątpienia można w nich już odczuć.

Odchudzenie podstawy programowej na rzecz „zajęć miękkich”, w tym kultury fizycznej i rekreacji, zapowiada minister edukacji i nauki. Dodam, że nauczyciele rekomendują podobne zmiany od dawien dawna.

Poczułem się zaskoczony, kiedy usłyszałem taką zapowiedź z ust ministra. Oczywiście, że powinniśmy stawiać na kompetencje miękkie, szczególnie w szkole i szczególnie w tym popandemicznym okresie.

O ile minister będzie miał szansę realizować te plany…

Uważam, że każdemu trzeba kibicować, jeśli chce zmieniać edukację na lepsze, ja będę szczególnie kibicował nowym ministrom, żeby tych zmian dokonywali. Myślę, że mogą liczyć na pomoc nauczycieli i dyrektorów szkół.

Ważne jest to, żeby nam, nauczycielom, w końcu zapłacono za wykonywaną pracę, bo nie wszystko musi odbywać się w ramach misji i powołania.

Jak długo Pan pracuje w szkole?

Od 1985 r. Dyrektorem jestem od 1991 r. Już niemal 32 lata.

Jak często brał Pan udział w konsultacjach ministerialnych, których celem były zmiany w edukacji?

Kilka razy nas pytano. Pamiętam jak kilkanaście lat temu do szkoły wszedł urzędnik, kazał nam się wypowiedzieć w ramach konsultacji społecznych, my swoje zdanie wyartykułowaliśmy, co zostało odhaczone, ale ów akt prawny i tak przeszedł bez naszej ingerencji. Chodziło o zmiany w systemie rekrutacji do szkół ponadpodstawowych, kiedy okazało się, że bycie finalistą w konkursie kuratora oświaty było słabiej punktowane niż czwórka ze świadectwa za dany przedmiot. Powtarzaliśmy, że jest to bardzo demotywujące dla ucznia. Nie posłuchano nas i pewne zapisy z tamtych zmian ciągle obowiązują.

Generalnie to nauczyciele i dyrektorzy powinni decydować, jak powinien ten system działać, bo się na tym znają. Nie wiem tylko, jak długo można to powtarzać.

Czym różni się to, co było, od tego, co jest teraz?

– Być może ja jestem w błędzie, mówiąc, że dyrektorzy szkół są pomijani, bo może są tacy, których ktoś pyta o zdanie. Ja takich dyrektorów nie znam. Od niektórych słyszałem tylko o konsultacjach, które przeprowadzała była pani minister, a obecnie eurodeputowana Anna Zalewska. Zaproszeni byli podobno mile witani, ale nie było tam dyskusji merytorycznej, bo przedstawiciele ówczesnego MEN pojawili się z gotowymi rozwiązaniami w ustawie – Prawo oświatowe, które jak wiadomo, przyjęli i wdrożyli. Przypominam to wszystko, bo nie jest dobrze. Mnóstwo problemów nagromadziło się przez te minione lata, a system jakby się zatrzymał, nie odpowiada na zmiany, nie „słucha” uczniów.

Co to znaczy, że nie „słucha” uczniów?

– Widzimy, co dzieje się uczniami, z jak gigantycznymi dysfunkcjami i problemami natury psychologicznej się zmagają. To nie bierze się tylko z zamknięcia, trwającej miesiącami izolacji, ale również z tego ogólnego stanu nienawiści i hejtu. Wszystko jest tym przesiąknięte, dotyka bez mała nas wszystkich, bo gdziekolwiek człowiek zajrzy, tam obrzuca się kogoś błotem. Czasami za coś konkretnego, a czasami zupełnie za nic. Każda inność traktowana jest wręcz jak coś złego i wykluczającego.

Jak młodzież reaguje?

– Młodzież bardzo to przeżywa. Uczniowie przychodzą do mnie i rozmawiamy, a moje służby psychologiczne, w liczbie trzech osób, mają ręce pełne roboty. Opresja społeczna stanowiąca rodzaj wzmocnienia pewnej grupy jako lepszej, wiedzącej wszystko lepiej, jest czymś nagminnym. Z tym nie zgadza się młodzież, przynajmniej jej część.

Licealiści to są bardzo wrażliwi ludzie mający w sobie współczucie dla innych, przejmujący się niesprawiedliwością, angażujący się w pomoc osobom, które cierpią – czy to na wojnie, czy to prześladowania. Niosą serce na dłoni i nie są odporni na lejące się zewsząd słowa nienawiści.

To jakich zmian potrzeba?

– Potrzeba zmian społecznych. Ale do tego potrzebna jest edukacja, żeby dobrze wyedukować w tym kierunku społeczeństwo. Naprawić je, pomóc mu otworzyć oczy. To nie jest edukacja na pięć lat. Minione 30-lecie przespaliśmy, a jak sięgniemy jeszcze bardziej wstecz, to zobaczymy ludzi z zakneblowanymi ustami. Wydaje się, że teraz też tak jest, dlatego ten przeskok będzie bardzo trudny. Niestety, pewne pozytywne zmiany, które przecież zaszły i w których szkoły też miały swój udział, nie zdążyły się utrwalić.

Co w Pana ocenie straciliśmy przez te lata, a czego nie udało się zrobić?

– Wielu rzeczy nie udało się zrobić, ale przede wszystkim straciliśmy czas, kiedy moglibyśmy spokojnie pracować i wdrażać swoje pomysły. Żałuję, że te ostatnie lata minęły na zasadzie przetrwania, a nie wdrażania nowych koncepcji bądź utrwalania tych już sprawdzonych. Zapomniano, że edukacja potrzebuje autonomii, żeby szukać rozwiązań na miarę czasów, w jakich żyją młode pokolenia. Obecnie niespecjalnie mamy ku temu zielone światło, jest raczej żółte, a może nawet czerwone.

Kaganiec zamiast kaganka – wszyscy pamiętamy te tytuły z gazet. Opór okazał się skuteczny, ale mówi się, że zmiany w klimacie szkoły i tak zaszły.

– Jak rozmawiałem o tym z koleżankami i kolegami, to usłyszałem, że te próby odebrania autonomii zostały wszystkim gdzieś w podświadomości. Myśleliśmy nad tym, dlaczego tak się stało, ale doszliśmy do wniosku, że chyba tego nie dało się uniknąć. Zamiast o tym, co można robić, coraz częściej mówi się o tym, co nie jest mile widziane. Niby nie zmieniło się nic, a jednak wiele. Bo jak rozumieć list pani kurator oświaty, która zwraca uwagę, że szkoła nie jest miejscem prowadzenia agitacji politycznej? Dla mnie zaproszenie polityka to nie jest działalność polityczna, jest nią próba przekonywania innych do tego, żeby głosowali na taką czy inną opcję polityczną. Jeśli będzie chciał do nas przyjechać pan Przemysław Czarnek, polityk, to ja go wpuszczę. Gdyby przyjechał były przewodniczący Rady Europejskiej pan Donald Tusk, to też go wpuszczę, a jeżeli przyjedzie mój przyjaciel i absolwent naszej szkoły pan profesor Jerzy Buzek, to też nie zamknę przed nim drzwi. Zapewniam jednak, że żadnemu z nich nie pozwolę na prowadzenie agitacji politycznej.

Może lepiej nikogo nie wpuszczać?

– Powinniśmy zapraszać polityków, ale z zastrzeżeniem, że to nie jest arena polityczna. Do emocji na poziomie Sejmu dopuścić nie możemy, to byłoby bardzo niewychowawcze wobec młodzieży.

Zapraszał Pan już do szkoły ludzi ze świata polityki?

– Zawsze to robiłem. Kiedyś przeróżne osoby zapraszaliśmy do szkoły, w latach 2000-2010 drzwi nam się nie zamykały. Organizowaliśmy wtedy różnego rodzaju debaty, projekty, dyskusje. Młodzieży bardzo się to podobało, a jako że zachowana była równowaga, to mogli na własne oczy zobaczyć ludzi i z prawej, i z lewej oraz ze środka sceny politycznej. Zanim jednak uczestnicy tych debat spoza szkoły weszli do auli szkolnej, zawsze powtarzałem: „Panie/Panowie, nie prowadzimy agitacji partyjnej/wyborczej”.

Szykuje się jeden z najgorętszych okresów przedwyborczych, a co jeśli uczniowie będą nalegać, prosić o komentarz?

– My mamy pokazywać wartości, ale niekoniecznie komentować. Jednak kiedy zaczęły się zamieszki w Izraelu, to młodzież zaczęła pytać. Chciała wiedzieć, co to znaczy, że jest to zamach na niezawisłe sądy i podstawowe wolności obywatelskie i dlaczego świat, informując o manifestacjach Izraelczyków, przy okazji pokazuje dwa kraje środkowoeuropejskie jako przestrogę. Wtedy musieliśmy im wytłumaczyć, bo trudno się do tego nie odnieść, że ustawa nie może zmieniać konstytucji, a rozporządzenie nie może zmieniać ustawy. Uczniowie tego nie rozumieją, bo w szkołach nie ma edukacji prawnej. Dlatego będziemy chcieli jeszcze w tym roku szkolnym zacząć w szkole szerszą edukację prawną wśród młodzieży licealnej.

W jaki sposób chcecie to zrobić?

– Wśród naszych absolwentów są prawnicy, ale nawiązaliśmy też współpracę z organizacjami pozarządowymi, które mogłyby takie zajęcia zorganizować. Myślimy o zajęciach międzyszkolnych dla zainteresowanych uczniów. Nie chodzi o to, żeby komuś coś wytykać. To jest szkoła. Nam zależy na tym, by uczniowie poznali prawa obywatelskie, ale też swoje podstawowe prawa oraz ogólnie mechanizmy, jakimi rządzi się państwo. Dzięki temu łatwiej będzie im ocenić to, co widzą, a z drugiej będą wiedzieli, jak się zachować, kiedy stróż prawa poprosi ich o wylegitymowanie się.

(…)

Ostatnia sprawa. Jak Pan skomentuje to, że co 10. licealista uczęszcza do szkoły niepublicznej?

– Z tego, co wiem, to spora część polityków posyła swoje dzieci do szkół niepublicznych. Myślę, że szkoły publiczne znalazły się w bardzo trudnej sytuacji. Nie dość, że nauczyciele otrzymują urągające godności płace, to jeszcze brakuje sensownych środków dla szkół w ogóle.

Aż boję się pytać o przyszłość oświaty publicznej?

– Ja jestem optymistą. Zostali jeszcze nauczyciele w naszym kraju, my nie damy pogrzebać edukacji.

Dziękuję za rozmowę.

Przedstawiamy fragmenty wywiadu opublikowanego w GN nr 14-15 z 5-12 kwietnia br. Całość w wydaniu drukowanym i elektronicznym – https://e.glos.pl 

Fot. Archiwum prywatne