Szkoła na granicy. Beata Chmielowiec: Podrywamy się z krzeseł, kiedy z ulicy dobiega hałas. Stan niepewności trwa…

Część dzieci nie powróciła do zwykłego funkcjonowania sprzed wojny. Nawet trudno określić stan, w jakim się teraz znajdują. Jest w nich większy smutek. Rzadziej się śmieją, bawią, a dzieci bardziej wrażliwe przeżywają wszystko w dwójnasób. Bardzo poważnie, jak na swój wiek, wypowiadają się o tym, co widzą i słyszą. Szybciej dorastają. Ten ich niepokój objawia się w różnych momentach.

Z Beatą Chmielowiec, nauczycielką edukacji wczesnoszkolnej ze Szkoły Podstawowej im. gen. Nikodema Sulika w Lubyczy Królewskiej, prezeską Oddziału ZNP w Lubyczy Królewskiej, rozmawia Katarzyna Piotrowiak

Pamiętam naszą rozmowę po tym, jak pojawili się uchodźcy. „Jesteśmy na pierwszej linii frontu” – mówiła Pani w marcu, kiedy każdego dnia do otwartego w szkole punktu recepcyjnego przyjmowaliście nawet około 1 tys. uchodźców. Czy po zdarzeniu w Przewodowie coś się zmieniło?

– Na początku nie skojarzyłam tego wybuchu z wojną w Ukrainie. Niektórzy mówili o jakimś dudnieniu. Dopiero córka, która jest w Szwajcarii, zadzwoniła przerażona: „Mamo, u was jest wojna”. Takie były pierwsze telefony, kiedy jeszcze nie było wiadomo, o co chodzi. Późno wyszłyśmy ze szkoły, z koleżankami nie miałyśmy czasu, żeby śledzić informacje. Następnego dnia w szkole dzieci już dokładnie mnie wypytywały. Uczę trzecioklasistów. Mieli mnóstwo do powiedzenia.

Część uczniów była przerażona, część natomiast nie wiedziała, jak zacząć rozmawiać. Niektóre dzieci krzyczały, że „Rosja na nas napadła”. „Nie, to odłamek bomby spadł” – przekrzykiwały je inne. „Nie, to z samolotów” – wypowiedzi były przeróżne. Ale bardzo emocjonalne. Takie były pierwsze reakcje.

Szkoły nie można i nie da się odizolować od informacji, zwłaszcza takiej jak Wasza, która znajduje się tuż przy granicy z Ukrainą, zaledwie kilkanaście kilometrów od przejścia w Hrebennem.

Absolutnie nie. Dzieci przeżywają wszystko i kiedy chcą, należy z nimi o tym rozmawiać. Nie można unikać konfrontowania się z żadną wiadomością i z żadnym zdarzeniem. Muszę na to poświęcić czas. W klasach mamy różne dzieci, także ukraińskie, dlatego nasze rozmowy powinny być przemyślane. Jedno z nich martwi się o swoją babcię, która została w domu, inne o rodziców albo o braci. Cały czas dzielą się z nami swoim niepokojem. Nie można ich odciąć od śledzenia tego, co się dzieje na wojnie.

Jak po tylu miesiącach wygląda życie przy granicy? To nadal niepokój czy już permanentny brak stabilizacji i wyczekiwanie na to, co się wydarzy?

To jest ciągłe martwienie się o to, co przyniesie kolejny dzień. Ta wojna nie daje o sobie zapomnieć, tym bardziej że nasza sala gimnastyczna, która wiele miesięcy temu została przekształcona w graniczny punkt recepcyjny z miejscami noclegowymi dla uchodźców, do dziś nie powróciła do swojej pierwotnej funkcji. Nie odzyskaliśmy jej.

Co to znaczy?

Mimo że nie ma już w niej uchodźców, nie można organizować większych szkolnych wydarzeń. Hala jest udostępniana, ale w ograniczonym wymiarze. Niby została opróżniona z rzeczy, które tam pozostały, ale konieczny jest jej remont. Jest w kiepskim stanie. Wydaje się, że wojewoda lubelski co miesiąc przedłuża ten stan niepewności, pozostawiając salę do swojej dyspozycji.

Tak to sobie tłumaczymy po tym, co usłyszeliśmy. I mimo że większość uchodźców rozjechała się po kraju, to my nadal mamy wrażenie, jakby pewien etap jeszcze się nie skończył.

Trudno mówić o normalności.

Niestety. Jesteśmy cały czas w jakiejś bliżej nieokreślonej gotowości. Wszędzie się to czuje, nawet kolejki tirów na trasie międzynarodowej, przy której znajduje się nasza szkoła, są czasami tak ogromne, że nie pozwalają nam spokojnie dojechać do szkoły. Jesteśmy w bardzo niekomfortowej sytuacji. Dzieci pytają nas w szkole, kiedy to się skończy. Od wybuchu w Przewodowie obserwujemy jeszcze mocniejsze i bardziej nasilone działania służb. Karetki na sygnale, wozy policyjne, wozy straży granicznej itd. Oczywiście nas to nie dziwi, bo nasza szkoła jest położona tuż przy granicy, jednak od lutego trudno mówić o spokoju.

Czasami, kiedy tak rozmawiamy po cichu w pokoju nauczycielskim, martwimy się, tak po ludzku zastanawiamy się, co by było, gdyby ten pocisk spadł gdzie indziej. Jesteśmy tym przerażeni. Końca tej wojny nie widać, a coraz bliżej naszej granicy są ostrzały rakietowe.

Zauważyła Pani zmianę w zachowaniach dzieci i dorosłych mieszkańców?

Nawet usłyszałam na ten temat opinie od ludzi, którzy przyjechali do nas w odwiedziny. Już następnego dnia powiedzieli mi, że zobaczyli strach w oczach mieszkańców. Byłam w szoku, bo może ja tego już nie zauważam. Chyba przywykłam do tego, co się dzieje wokół nas, do tych zmian, do braku spokoju. Aż trudno powiedzieć, co się czuje, kiedy ktoś z boku zaczyna nam to uświadamiać. Po tej rozmowie zdałam sobie sprawę, że od miesięcy żyjemy w permanentnym stresie. Nam się wydaje, że próbujemy wracać do normalności, ale najwyraźniej to jest bardzo trudne, kiedy ciągle patrzy się w niebo.

Co wzbudza ten strach?

To może być nawet najmniejsza rzecz. Nawet hałas z ulicy, jakiś harmider. Wystarczy, że przypadkowy samochód ostrzej zahamuje, a dzieci momentalnie podrywają się z ławek i ja razem z nimi. To się najczęściej zdarza, kiedy mamy cichą pracę albo realizujemy w skupieniu jakiś projekt, wyświetlamy film. Dzieci oczywiście wszystko komentują. „Coś się dzieje na granicy” – stwierdzają wtedy.

Można w takich warunkach prowadzić lekcje, realizować program?

Z tym nie ma problemu. Większość nauczycieli to ludzie z dużym doświadczeniem. Dajemy radę, wiemy, jak to robić, żeby wszystko spiąć. Możemy też liczyć na koleżeńską pomoc. Często jednak odrywamy się od zajęć z duszą na ramieniu. To ma wpływ na naszą psychikę.

Dzieci często komentują to, co widzą i słyszą?

Nieustannie. Część dzieci nie powróciła do zwykłego funkcjonowania sprzed wojny. Nawet trudno określić stan, w jakim się teraz znajdują. Jest w nich większy smutek. Rzadziej się śmieją, bawią, a dzieci bardziej wrażliwe przeżywają wszystko w dwójnasób. Bardzo poważnie, jak na swój wiek, wypowiadają się o tym, co widzą i słyszą. Szybciej dorastają. Ten ich niepokój objawia się w różnych momentach. Czasami wystarczy jakieś wspomnienie i zachodzi nagła zmiana w ich zachowaniu.

Tak bardzo utkwiły mi w pamięci słowa jednej z dziewczynek, że muszę je zacytować: „Jak świat może patrzeć na to, co tam się dzieje? Przecież tam tyle dzieci zginęło, malutkich, a nawet pani, co miała dziecko w brzuchu”.

Każdego dnia zmaga się Pani z trudnymi tematami i momentami. Czy nauczyciele mają dostęp do pomocy merytorycznej, do specjalistów, którzy mogliby wesprzeć Was w rozmowach z dziećmi? Czy nauczyciele sami mogą liczyć na pomoc psychologa?

Uczestniczymy jedynie w szkoleniach online, które sami wyszukujemy. Wybieramy najczęściej te, które polecają nam inni nauczyciele, kiedy ktoś nam powie, że warto czegoś posłuchać. Musimy sobie radzić. Uczniowie mogą liczyć na pomoc szkolnego pedagoga terapeuty, zawsze mogą się po nią zgłosić, z nauczycielami już gorzej. Dlatego sami próbujemy się nawzajem wspierać.

(…)

Wojna pozostawiła trwałe ślady w psychice uczniów i nauczycieli?

Na pewno. Nawet trudno o spokojny sen. Budzimy się ileś razy w nocy. W tyle głowy mamy to, co widzieliśmy i słyszeliśmy. Wsparcie na pewno by nam się przydało, ale nie na zasadzie akcyjności, raczej coś stałego. Oczywiście wiemy, że psychologów jest niewielu, a potrzeby są ogromne, jednak sama świadomość, że pod telefonem jest ktoś, z kim można porozmawiać, dużo by nam dała. Tu nie chodzi o jakiś specjalny program. Po prostu o zwykłą rozmowę. Pomogłoby to nam, jak sądzę, przejść na inny tryb życia i pracy, bo mam wrażenie, że wiele rzeczy zaczęliśmy robić z automatu.

Dziękuję za rozmowę.

Przedstawiamy fragmenty wywiadu opublikowanego w GN nr 47  z 23 listopada br. Całość w wydaniu drukowanym i elektronicznym – https://e.glos.pl 

Fot. Archiwum prywatne

Nr 47/23 listopada 2022