Ja swoje pióro dzięcioła w wieku 11 lat znalazłem. Dlatego chcę, żeby szukali swoich piór. Metaforycznie. To mogą być dzięcioły, ale to może być też palarnia kawy. Nic dwa razy się nie zdarzy na świecie i to jest wystarczający argument, żeby przeżyć swoje życie po swojemu. Jak przychodzi 14-letnia dziewczynka i mówi, że chce leczyć dzieci w Afryce, to nie należy się z tego śmiać i mówić jej: „dziecko, co ty wiesz o Afryce?”. Podobnie ze studiem tatuażu – jak będziesz wkładał w nie serce, to będzie super, tak jak z badaniem genów mitochondrialnych.
Z Grzegorzem Lorkiem, Nauczycielem Roku 2002, nauczycielem biologii w I Liceum Ogólnokształcącym im. Rodu Leszczyńskich w Lesznie, rozmawia Jarosław Karpiński
Mija 20 lat, od kiedy Głos Nauczycielski zaczął przyznawać tytuł Nauczyciela Roku. Został Pan w 2002 r. pierwszym laureatem naszego Konkursu. Jak Pan wspomina tamten czas, co szczególnie utkwiło Panu w pamięci?
– To było jeszcze przed epoką smartfonów. Nawet w Unii Europejskiej wtedy nie byliśmy, poczta mailowa dopiero raczkowała, na pewno nie było mediów społecznościowych. Przypominam sobie małą, kameralną, „rodzinną” uroczystość. Byłem zdziwiony otrzymanym tytułem i dziennikarze byli zdziwieni, bo pytali mnie, ile zarabiam, a ja nie wiedziałem. Nie dlatego, że byłem taki zamożny, tylko po prostu nie miało to dla mnie jakiegoś specjalnego znaczenia. Przypominam też sobie, że o dostaniu się do grona finalistów Konkursu Nauczyciel Roku 2002 dowiedziałem się będąc z uczniami na Rugii. Zadzwonił do mnie wtedy chyba dyrektor szkoły, a może uczniowie zostali wcześniej zawiadomieni. W każdym razie byliśmy w trakcie realizacji programu turystycznego „Trzy wyspy – Wolin, Uznam, Rugia”. Na Rugii była nawet mała impreza z tego tytułu, że zostałem wyróżniony.
W trzymaniu do końca w tajemnicy nazwiska zwycięzcy nic się nie zmieniło.
– Tak. Wtedy wręczenie nagród odbywało się jeszcze w ministerstwie edukacji, ale także w atmosferze niespodzianki – jak teraz, gdy Nauczyciel Roku dowiaduje się o tytule podczas Gali na Zamku Królewskim w Warszawie.
Co dla Pana znaczył wtedy ten tytuł?
– Z perspektywy czasu patrzę na siebie jak na Piotrusia Pana, który pojechał do Warszawy, bo został doceniony w sensie edukacyjnym. Niewiele się jednak potem zmieniło. Robiłem zawsze to, co lubiłem, spotykałem i spotykam na swojej drodze fajnych ludzi, którzy czegoś chcą od życia. Nigdy nie traktowałem mojej pracy w kategoriach jakiejś rywalizacji.
Nie przygotowywałem się wiele lat, by wejść na jakąś górę. Spotykałem po prostu na swojej drodze ciekawych uczniów, urzekało mnie, że im się chce, i zostawali moimi przyjaciółmi. Mnie też się zawsze chce, mój syn mawia: „Zawsze ci się, ojciec, chce, nawet jak ci się nie chce”. Wszystko wydarzyło się jakoś tak mimochodem.
Jako Nauczyciel Roku stał się Pan jednak edukacyjnym autorytetem.
– Tak na mnie patrzyli. Ale minęło 20 lat, mam teraz 52 lata i nigdy nie myślałem o sobie jak autorytecie. Uprzedzam też uczniów: „Pamiętajcie, że zajęcia z wami ma facet, który się praktycznie na niczym nie zna”. Choć może na jednej rzeczy się znam, jest to awifauna, czyli ptaki Polski zachodniej, bo badam je od 40 lat. Jestem nawet współautorem książki „Ptaki i ludzie”.
To Pan zapoczątkował tradycję przekazywania przez Nauczycieli Roku złotej kredy kolejnym laureatom. Jak do tego doszło, skąd ten pomysł?
– W szkole, w której nadal pracuję, była tradycja obdarowywania złotą kredą najlepszego nauczyciela, a wyboru dokonywali anonimowo uczniowie. Dostałem taką kredę od swoich uczniów, więc jak jechałem na przyznanie tytułu Nauczyciel Roku 2003, to pomyślałem, że głupio tak jechać z pustymi rękami i zabrałem tę kredę ze sobą. Powiedziałem parę słów, gdy tytuł otrzymywała Bogumiła Bąk, i symbolicznie przełamałem się nią z kolejnym Nauczycielem Roku. I tak już zostało, bo w kolejnym roku Bogusia podzieliła się swoją częścią kredy z kolejnym Nauczycielem Roku. To nie było tak, że Lorek miał superpomysł. Nie spodziewałem się, że to się przyjmie.
Zrobiła się z tego nauczycielska sztafeta i dziś łamanie złotej kredy to symbol przyjęcia Nauczyciela Roku w poczet laureatów. Zapytam o Pana uczniów – studiują na całym świecie, m.in. na Oxfordzie, i robią kariery naukowe, także światowego formatu. Proszę się pochwalić wychowankami.
– Niektórzy z nich mówią: „Może byśmy, Lorek, umieli w biologię, jakbyśmy ciebie nie spotkali” (śmiech). Jest pewien odsetek ludzi, którzy są otwarci na świat, nie boją się prawdy o sobie, mają jakąś iskrę wewnątrz, nie wiem, czy można to nazwać talentem, czy czymś innym. Żadna szkoła na świecie nie jest w stanie przekuć wszystkich uczniów w 100 proc. w taką grupę, ale zawsze była i jest grupa uczniów, którym się chce. Słowa o marzeniach i że warto je mieć, że trzeba je realizować, że trzeba mieć odrobinę odwagę i pukać do różnych drzwi, są im bliskie, a mnie zawsze do takich ludzi ciągnęło.
Myślę, że to moje podejście do uczniów wynika też z tego, że krótko po upadku PRL wyjechałem na studia do Danii. I choć trafiłem do zupełnie innego świata, to mimo ogromnych różnic zauważyłem, że ci ludzie tak naprawdę są tacy sami jak ja. Nikt mi nie dał odczuć, że jestem gorszy czy że sprzątaczka na uniwersytecie jest lepsza lub gorsza od laureata Nagrody Nobla. Pozmieniało mi się wtedy wiele w głowie, pogoniłem w diabły jakieś kompleksy, które się jeszcze tliły. Zobaczyłem, że furtką do świata jest język i że wszyscy ludzie są tacy sami. I może niechcący przekazuję to teraz swoim uczniom. Ci uczniowie potem jadą często w świat, choć zawsze powtarzam im, że nie mam zamiaru robić z nich profesorów Oxfordu, a jak ktoś zachce hodować kozy, to też może być wybitny.
Nie chciałbym, żeby to patetycznie zabrzmiało, ale jak wkrótce pojadę na obronę doktoratu kolejnego mojego ucznia na Oxfordzie, to poczuję satysfakcję. Bo myślę teraz sobie, że poza ptakami znam się jeszcze na jednej kwestii, choć ulotnej, znam się na niej lepiej niż na lekcjach, i jest to inspirowanie innych.
Uczniowie mówią o tym Panu?
– Dwa ważne komplementy usłyszałem w życiu. Jeden w zasadzie przeczytałem. W szkolnej toalecie, nieważne w której szkole, ktoś markerem napisał: „Lorek, ta szkoła jest do dupy, jak każda w Polsce, i twoje działania tego nie zmienią”. Korespondowałem z tym kimś przyklejając karteczki, bo nauczycielowi nie wypada mazać markerem po ścianach. A drugi komplement usłyszałem na szkolnym korytarzu w trakcie dyżuru, gdy jeden z gimnazjalistów powiedział do drugiego: „Ty masz zajęcia z tym Lorkiem. Mówią, że to jakiś najlepszy nauczyciel”. Na co ten drugi gimnazjalista odparł: „Nie wiem, czy on jest najlepszy, ale on bardziej wierzy, że mi się uda, niż ja sam”. Dzisiaj jesteśmy przyjaciółmi i latam czasami do niego do Oxfordu. Jakkolwiek górnolotnie by to zabrzmiało, to nauczyciela po uczniach się poznaje, a nie po ocenach. Nigdy nie karmiłem się sprawdzianami ani wynikami matur. Mnie to nie napędza. Wielu z moich uczniów już w liceum mnie przerasta. Dla mnie to jest czysta frajda, jak ktoś z nich zaraz po liceum zaprasza mnie na swój wykład. Bo wiem, ile wysiłku go to kosztowało. Ale są też byli uczniowie, którzy zostali w Polsce, pracują w rożnych zawodach, jeden ma np. małą palarnię kawy. Oni wszyscy są wyjątkowi.
Chyba niewielu nauczycieli tak zaprzyjaźnia się z uczniami. Pan organizuje ze swoimi w ramach Koła Turystycznego wyprawy na Islandię czy Sumatrę, jeździ Pan z nimi pod namiot, na kajaki, obserwujecie razem ptaki, rozmawiacie o poezji, bo jest Pan także poetą z kilkoma tomikami na koncie.
– To działa w dwie strony. Jest w tym wiele intuicji, to nie jest merytoryka. Ale ja nie przeżyję ich życia za nich. Nie napiszę za nich ich własnych tomików wierszy. Każdy z nich jest inny. Jeśli mają coś w środku, a los nie będzie okrutny, to będą się realizować. Niektórzy „łyknęli” to, co mnie w życiu kręciło, jakiś klub jazzowy albo poezję, albo Islandię, ale ważniejsze jest, żeby każdy znalazł swój własny „klub jazzowy” albo swoją Islandię. Ja swoje pióro dzięcioła w wieku 11 lat znalazłem. Dlatego chcę, żeby szukali swoich piór. Metaforycznie. To mogą być dzięcioły, ale to może być też palarnia kawy. Nic dwa razy się nie zdarzy na świecie i to jest wystarczający argument, żeby przeżyć swoje życie po swojemu. Jak przychodzi 14-letnia dziewczynka i mówi, że chce leczyć dzieci w Afryce, to nie należy się z tego śmiać i mówić jej: „dziecko, co ty wiesz o Afryce?”. Podobnie ze studiem tatuażu – jak będziesz wkładał w nie serce, to będzie super, tak jak z badaniem genów mitochondrialnych.
Jak z dzisiejszej perspektywy widzi pan rolę Nauczyciela Roku w środowisku, w dyskursie publicznym poświęconym edukacji?
– Odkąd zostałem Nauczycielem Roku, doświadczyłem 12 systemów ministerialnych, ministerstwo edukacji trzy razy zmieniało nazwy, ale ja nie poczułem żadnych istotnych zmian. Nazwisk następujących po sobie ministrów nie jestem w stanie wymienić w kolejności. Ale jestem przekonany, że – wbrew temu, co się mówi – te cztery tryby systemu edukacji, a więc nauczyciele, uczniowie, rodzice oraz organy zarządzające na czele z MEiN nie są kompatybilne, nie współpracują. Brak jest myślenia wspólnotowego, może poza nauczycielami i uczniami, choć nauczyciele też pracują solo. Świat osób, które zarządzają edukacją, kompletnie nie jest zainteresowany pracą nauczycieli.
Uczniowie mieli pożytek z Lorka, nawet jak nie miałem tytułu Nauczyciela Roku, z perspektywy uczniów nic się nie zmieniło. Być może pożytek powinni mieć inni. Jak patrzę z perspektywy czasu na cała ekipę Nauczycieli Roku, na te 19 kompletnie różnych niemal pod każdym względem osób, to myślę sobie, że to nie mógł być przypadek. Że jurorzy mieli nosa nie tylko merytorycznie, ale też tak po ludzku. Otóż my tworzymy wspólnotę, widzimy pewne rzeczy bardzo podobnie.
Każdy z nas, Nauczycieli Roku, jest bardzo wyrazisty, nikt nie jest „budyniem”. Być może to nie jest należycie zagospodarowane gremium, ale co, latający uniwersytet mieliśmy stworzyć? Najważniejsze, że każdy robi swoje, działa na maksa, radzi sobie. I takie ambasadorowanie to chyba najlepszy pomysł, choć jak razem występujemy, to najczęściej przy okazji Gali albo jakichś protestów.
Co daje Panu poczucie sensu?
– Uczniowie. Jak tego sensu na zewnątrz brakuje, to mówię sobie: Lorek odezwij się do Igi albo do Ady, do Michała albo innego ucznia i zapytaj o możliwość jakiegoś obozu naukowego, o nagrania ptaków czy tomiki wierszy. I wtedy ta cała reszta nie będzie cię wewnętrznie pustoszyć i destrukcyjnie na ciebie wpływać. To nie jest tak, że jest mi obojętne, kto jest ministrem, ale żaden szef MEiN czy kurator nie przyszedł dotąd do mojej klasy. Powiedziałbym więc: odwagi, nauczyciele. Tak długo, jak wchodzicie do klasy i macie do siebie samych zaufanie, nie musicie bać się czegoś lub kogoś. Inną sprawą są pieniądze, bo tego nikt nie przeskoczy. Pieniądze mają to do siebie, że się muszą zgadzać.
Dziękuję za rozmowę.
***
Przedstawiamy wywiad opublikowany w GN nr 20 z 18 maja br. Wywiad ukazał się w wydaniu drukowanym i elektronicznym – https://e.glos.pl
Fot. Rajmund Nafalski