Mówimy o groźbie likwidacji naszych placówek, bo taki, niestety, może być rezultat realizacji projektu „Edukacja dla wszystkich”. Ten projekt zakłada przecież, że dzieci z niepełnosprawnościami będą masowo posyłane do szkół ogólnodostępnych.
Z Iwoną Pasznicką-Longa, psychologiem, oligofrenopedagogiem oraz dyrektorką Zespołu Szkół Specjalnych nr 4 w Krakowie, rozmawia Katarzyna Piotrowiak
Szkołom specjalnym grozi upadek, likwidacja – takich słów używa środowisko nauczycieli związanych z tym typem placówek, w tym także nauczycieli z Krakowa, oceniając ministerialny projekt dotyczący edukacji włączającej. Pani zdaniem są powody do niepokoju?
– Mówimy o groźbie likwidacji naszych placówek, bo taki, niestety, może być rezultat realizacji projektu „Edukacja dla wszystkich”. Ten projekt zakłada przecież, że dzieci z niepełnosprawnościami będą masowo posyłane do szkół ogólnodostępnych. Oczekuję, że to nie jest koniec dyskusji, że dopiero rozpoczną się szerokie rozmowy nad projektem. Zwłaszcza że jest on znany nam od niedawna, a nie mieliśmy wiele czasu, by się z nim zapoznać. Dodam, że choć dokument liczy ponad 180 stron, to jest ogólnikowy.
Rozumiem, że ta ogólnikowość budzi niepokój.
– Krakowskie środowisko nauczycielskie rzeczywiście bardzo się denerwuje, ale nasze nerwy to jeszcze pół biedy, bo przecież najważniejsze w tym wszystkim są dzieci niepełnosprawne oraz ich rodzice. Nie ma dnia, żeby u mnie w szkole nie dzwonił telefon z pytaniami rodziców: „Jak to będzie?”, „Co to będzie z naszą szkołą, z naszymi dziećmi?”, „Co mamy robić?”. A ja mogę tylko odpowiedzieć: „Nie wiem, co to będzie”. Zresztą, gdyby rodzice nie dowiedzieli się o nim od nas, nie wiedzieliby nic. Oni także, oprócz nas, nauczycieli, przygotowali swoją petycję. W ciągu weekendu zebrano ponad 3 tys. podpisów.
Minister Czarnek przyznał niedawno, że nauczyciele szkół specjalnych mają ogromny dorobek. To po co ta reforma? Ma Pani jakiś pomysł?
– Gimnazja też miały dorobek. I jak się to dla nich skończyło? (śmiech). Nie wiem, czy dorobek jest w tym wypadku kwestią decydującą. Założenie jest takie, że edukacja włączająca ma być głównym pomysłem na edukację w Polsce, czyli każde dziecko z założenia systemowo ma iść do szkoły najbliższej jego miejsca zamieszkania. Ten projekt mówi o tym zaraz w pierwszych zdaniach. Zakłada wzniosłe cele. Obiektywnie mówiąc, brzmi to wszystko bardzo pięknie, ale sam projekt jest utopijny. Oderwany od rzeczywistości. Nie bierze pod uwagę realiów nie tylko polskiej szkoły, ale nawet obecnej sytuacji, w której żyjemy. Jesteśmy w sytuacji pandemicznej. W szkołach ogólnodostępnych dzieci już nie ma prawie rok, nie licząc krótkich okresów przywrócenia lekcji stacjonarnych. Mają wiele problemów i wrócą pewnie z takimi kłopotami, jakie trudno nam sobie wyobrazić.
Ankieta Głosu. Zapraszamy do głosowania
„Odpalenie” reformy w czasie pandemii może się okazać katastrofą?
– To właśnie chcę powiedzieć. Przecież wiele szkół ogólnodostępnych jest przepełnionych. Są pełne klasy, pełne szkoły, a projekt chce jeszcze dokładać dzieci niepełnosprawne do tego wszystkiego. Nie mogę sobie tego wyobrazić. A co z nauczycielami? Nie dam złego słowa powiedzieć na nauczycieli szkół ogólnodostępnych, zwłaszcza w obecnej rzeczywistości, ale oni wybierali swój zawód, chcąc pracować w szkole ogólnodostępnej. Są przedmiotowcami. A teraz mogą oczekiwać, że w wyniku tej reformy do szkół trafią wszystkie dzieci z wszelkimi możliwymi problemami, w tym te najsłabsze, czyli dzieci ze sprzężonymi niepełnosprawnościami, a także dzieci z umiarkowaną czy znaczną niepełnosprawnością intelektualną, które przecież uczą się według innej podstawy programowej. Projekt nawet i tu zakłada ujednolicenie.
Co to może oznaczać dla uczniów z niepełnosprawnościami?
– Nie wyobrażam sobie, by dziecko np. z umiarkowaną czy znaczną niepełnosprawnością intelektualną, które najczęściej nie czyta, nie pisze, albo ewentualnie przepisuje po śladzie, bądź czyta proste wyrazy dwusylabowe, ma słabą orientację w świecie, a do tego np. problemy ze wzrokiem, słuchem mogło uczestniczyć w lekcjach fizyki czy chemii razem z pełnosprawnymi rówieśnikami. Temu dziecku to nie jest potrzebne. My takie dziecko musimy nauczyć, jak żyć we współczesnym świecie, uczyć samodzielności, a nie praw chemicznych czy fizycznych. A co będzie z takimi uczniami po zakończeniu szkoły podstawowej? Bardzo duża grupa nigdy nie będzie w stanie pracować w żadnym zawodzie. A projekt zakłada, że wszystkie muszą zadać egzamin zawodowy, w zawodach pomocniczych także. Ja się o te dzieci martwię w kontekście tego projektu. Martwię, że te dzieci wypadną w ogóle z systemu edukacji. Te zmiany mogą być dla nich niszczące.
(…)
***
Przedstawiamy fragment wywiadu opublikowanego w GN nr 11-12 z 17-24 marca 2021 r. Całość – w wydaniu papierowym i elektronicznym (ewydanie.glos.pl)
Fot. Archiwum prywatne