To, co się mówi o nauczycielach „na górze”, przenika do opinii publicznej. A mówi się o nas źle. Nikt nie potrafi powiedzieć, mam tu na myśli stronę rządową, że nauczyciele wykonują potrzebny zawód, że to są ludzie, którzy mają ogromną wiedzę i warto czasami posłuchać, co mają do powiedzenia. Moi nauczyciele mają po cztery – pięć podyplomówek. Każdy z nich. Mają ogromne kwalifikacje do pracy w szkole, ale traktuje się nas – jako środowisko – jak „mocno niedouczonych”.
Z Katarzyną Wachowską, dyrektor Zespołu Szkół w Osieku nad Wisłą, rozmawia Katarzyna Piotrowiak
Likwidacja stopni awansu zawodowego nauczyciela stażysty i kontraktowego stała się podstawą do zrównania ich pensji oraz wprowadzenia statusu nauczyciela początkującego. Stawka wynagrodzenia zasadniczego obecnego stażysty wzrośnie od września o 345 zł brutto, a kontraktowego o 257 zł brutto. Wynagrodzenie 80 proc. nauczycieli nie zmieni się. Jak ten manewr MEiN można wytłumaczyć?
– Moja pierwsza myśl była taka, że jest to absolutnie niezrozumiałe. Pomijając już te 4,4 proc. niedawnej… porażki, bo staram się unikać mówienia o jakiejkolwiek podwyżce, trzeba sobie jasno chyba zdać sprawę, że to jest kolejna próba włożenia kija w mrowisko. Dlatego tak wiele będzie zależało od atmosfery w poszczególnych szkołach.
Obawia się Pani, że w szkołach może dojść do konfliktów na tym tle?
– Nie sądzę, żeby te kwoty mogły poróżnić nauczycieli. Ale kiedy nauczyciel stażysta, który dopiero zaczyna pracę w szkole, zyskuje więcej niż nauczyciel kontraktowy, który pracuje znacznie dłużej, to pozostaje niesmak… Już nie wspominając, że nauczyciele mianowani i dyplomowani nie dostaną nic. Można nawet powiedzieć, że taka propozycja jest wręcz nieuczciwa w stosunku do nauczycieli, którzy pracują w szkole po kilkadziesiąt lat. Oni całe życie zawodowe się kształcą i też mają rachunki do zapłacenia. Niezależnie od stopnia awansu pracujemy uczciwie i mamy te same cele oraz zadania.
Ruchy MEiN są coraz mniej jasne. Nie tłumaczy się ich. Być może chodziło o to, żeby jednym dać, ale nie za dużo, i przy okazji nieco namieszać. Tak czy inaczej dla nikogo nie jest to komfortowa sytuacja.
Ilu nauczycieli początkujących w Pani szkole będą dotyczyć te zmiany?
– Nie mam żadnych nauczycieli stażystów, w tym roku nie musiałam poszukiwać nowych nauczycieli. Udało mi się zapewnić szkole stałą kadrę składającą się głównie z nauczycieli mianowanych i dyplomowanych. Kontraktowych mam siedmioro. Podwyżki wrześniowe dostaną tylko oni. I na pewno ich to nie oszołomi. Nikt z tego powodu nie pobiegnie też do szkoły z pytaniem, czy jest wakat.
Czy ktoś ze stałej kadry chciał odejść?
– Nie. Po pierwsze, mam nauczycieli, którzy bardzo chcieli pracować w tym zawodzie i na razie nie widzą siebie w innym miejscu. Po drugie, nasze grono jest małe i zgrane, po trzecie – mamy w szkole dużo nadgodzin. Przy „gołych” etatach być może zaczęliby szukać innych rozwiązań. Nikt na razie nie mówi o odejściu, nikt nie mówi, że to już koniec. Ale sytuacja jest trudna od lat. Żyjemy w chaosie. Raz, że pandemia, dwa, że trudno się z tymi zmianami w oświacie pogodzić. Psychika nam trochę siadła. Zmęczenie psychiczne jest gigantyczne. Czasami wystarczyła iskra, jakieś jedno słowo, niedopowiedzenie, niedomówienie i pojawiały się niesnaski, telefony rodziców do kuratorium oświaty, później nasze tłumaczenia i wyjaśnienia.
Nerwy czasem są bardzo napięte. To poniżanie nas, jako całego środowiska, jest trudne do zniesienia dla wszystkich. Mam wrażenie, że niektórzy rodzice to wykorzystują, po prostu chcą się na nas poskarżyć. Pod koniec roku szkolnego było o niebo lepiej, mam nadzieję, że od września będzie spokojniej, chociaż skarg rodziców przybywa.
Czego dotyczyły te skargi?
– Dotyczyły głównie ocen i zadań domowych. Rodzic np. zgłaszał w kuratorium, że nauczyciel zadał za dużo lekcji, że wystawił ocenę, jakiej rodzic się nie spodziewał, że jego zdaniem była za niska. Raz była skarga na nauczyciela, który się spóźnił. Nie twierdzę, że spóźnianie się nie jest dla mnie problemem, chodzi tylko o sposób załatwiania tych spraw. Dawniej byśmy porozmawiali, ale obecnie każdą sprawę załatwia się za pośrednictwem kuratorium oświaty. Często nie ma kontaktu między nami a rodzicami. Rodzice piszą maile, telefonują do nadzoru, a mnie jako dyrektora szkoły stawia się pod ścianą. Sami nauczyciele na wiele rzeczy reagują machnięciem ręki, czasami nawet się nie bronią, bo zakładają, że są na przegranej pozycji. Ogólnie w społeczeństwie nie mamy wysokich notowań za to, że mamy „dużo wakacji”, „mało pracujemy”, „ciągle chcemy jeszcze więcej pieniędzy”, „nie uczymy dobrze”, a rodzice muszą fundować dziecku korepetycje.
Skąd ta fala krzywdzących opinii? Dlaczego tak się dzieje?
– Chyba dlatego, że to, co się mówi o nauczycielach „na górze”, przenika do opinii publicznej. A mówi się o nas źle. Nikt nie potrafi powiedzieć, mam tu na myśli stronę rządową, że nauczyciele wykonują potrzebny zawód, że to są ludzie, którzy mają ogromną wiedzę i warto czasami posłuchać, co mają do powiedzenia. Moi nauczyciele mają po cztery – pięć podyplomówek. Każdy z nich. Mają ogromne kwalifikacje do pracy w szkole, ale traktuje się nas – jako środowisko – jak „mocno niedouczonych”. Dość powszechne jest przekonanie, że rodzic wie więcej, że polityk wie więcej i że jak ktoś nam pogrozi placem, to powinniśmy pochylić głowy, usunąć się.
Nauczyciele przeciwstawiają się temu?
– Nie mamy już tej pewności siebie jak dawniej. Ja też jako dyrektor szkoły ciągle się zastanawiam, co zrobić, żeby wzmocnić pewność siebie wśród nauczycieli. Zależy mi, żeby w trudniej sytuacji umieli stanąć przed rozkrzyczanym rodzicem z podniesionym czołem.
Wojciech Chmielarz odpowiada prezesowi PiS ws. podwyżek dla nauczycieli. Sam jest jednak pesymistą
Jaką ma Pani na to radę?
– Musimy zadbać o nasze przygotowanie prawne. Z jednej strony trzeba czytać ustawy i rozporządzenia, z drugiej wiedzieć, jakie mamy prawa. Trzeba być pewnym tego, co się mówi. Jako szkoła już uczestniczymy w różnego rodzaju szkoleniach funkcjonariuszy publicznych. To nam wiele daje, ale w obecnej sytuacji i to nie wystarczy.
Dlatego ciągle nauczycielom powtarzam: przedstawcie się rodzicom, powiedzcie, że jesteście po studiach, wyjaśnijcie, jakie kierunki skończyliście i dodajcie z przekonaniem, że to wy wiecie, jak ich dzieci uczyć i oceniać, że to wy wiecie, jaką wiedzę przekazywać. Trzeba o tym mówić, bo nikt inny tego za nas nie zrobi. O tym trzeba mówić wprost.
Uważam, że to nam pomoże jako grupie zawodowej. Rodzice zrozumieją, ile wkładamy w to wszystko pracy, serca i myślenia, także w wakacje.
Spojrzą wówczas inaczej na pracę nauczycieli?
– Uważam, że tak. Rodzice zobaczą, co to znaczy być nauczycielem, jeśli im wytłumaczymy, jakie mamy przygotowanie i doświadczenie i że wiemy, jak uczyć i wystawiać oceny. Ciągle są z tym problemy.
(…)
Dyrektorzy mówią, że skargi mają coraz częściej charakter anonimów.
– Z tego, co wiem, to zgłaszając skargę, nikt się raczej nie przedstawia, chyba że walczy o lepszą ocenę dla dziecka. Najczęściej dzwonią „zaniepokojeni rodzice” albo „rodzice z danej klasy”. Kiedy później próbujemy z nimi rozmawiać, to jeden patrzy na drugiego i przecząco kręci głową. Mówią, że to nie oni. Innym razem okazuje się, że to nie była grupa rodziców, tylko list jednej osoby. Przyznaję, że takie sytuacje nas wykańczają. Często potem jest tak, że kiedy już wydaje się, że sprawa jest na ostrzu noża, a ja piszę liczne wyjaśnienia, nagle otrzymuję informację zwrotną, że „dziękujemy za wytłumaczenie”. Trudno powiedzieć, czemu to wszystko ma służyć.
Dziękuję za rozmowę.
***
Przedstawiamy fragmenty wywiadu opublikowanego w GN nr 29-30 z 20-27 lipca br. Całość w wydaniu drukowanym i elektronicznym – https://e.glos.pl
Fot. Archiwum prywatne