Od czasu ostatniej reformy, likwidacji gimnazjów, poczucie misji zaczęło zanikać. Takie mam wrażenie. Pamiętam te odczucia, bo wtedy moje podejście do zawodu zmieniło się diametralnie. Często dyskutujemy ze znajomymi nauczycielami na ten temat. Wydaje się, że wszyscy trafiliśmy do zawodu z powołania, ale nawet jeśli jesteśmy po różnych stronach barykady, to są sprawy, które chyba przeszkadzają nam wszystkim. Coraz częściej to jest lex Czarnek.
Z Adamem Królem, nauczycielem fizyki z Łodzi, rozmawia Katarzyna Piotrowiak
Co to znaczy, że prowadzi Pan protest włoski w pracy?
– Wykonuję wszystko to, co muszę. Niezbędne minimum. Jeżeli np. prowadzę zajęcia z fizyki w klasie, która nie jest salą fizyczną, i mam do dyspozycji jedynie kredę i tablicę, bo odtwarzacz DVD też nie działa i nie mogę pokazać filmu z doświadczeniami, to prowadzę tylko i wyłącznie miniwykład. W przypadku tematów, w których należałoby zaprezentować pewne procesy fizyczne, mówię np. do uczniów „a teraz wyobraźcie sobie”…
Czyli nie do końca jest tak, że Pana protest wynika wyłącznie z niskich zarobków i „zaciskania kagańca”, jak mówią nauczyciele. To także brak dostępu do pracowni, narzędzi potrzebnych fizykowi?
– Wiele czynników na to się złożyło. Ale nie można zapominać, że lex Czarnek to jest gwóźdź do trumny. Zbiera się to we mnie od dłuższego czasu. Od likwidacji gimnazjów. Po reformie myślałem, że ten mój stan ducha to może być efekt niepewności związanej z pensum, bo jeszcze w ubiegłym roku nie mogłem skompletować pensum, chociaż pracowałem w dwóch szkołach. Obecnie mam ponad dwa etaty.
W tym roku szkolnym dochodzi efekt zmęczenia. Lekcje zaczynam o ósmej rano, a kończę po 16, za wyjątkiem czwartku, kiedy wychodzę ze szkoły dopiero po 17. Tego dnia prowadzę jeszcze tzw. godziny czarnkowe.
Jeszcze dwa lata temu pracował Pan jednocześnie w czterech-pięciu szkołach, żeby uzbierać pensum. Obecnie ma Pan ponad dwa etaty. Co było lepsze?
– Trudne pytanie. Obecnie mam mnóstwo godzin. W jednej ze szkół ponadpodstawowych jestem jedynym fizykiem, w drugiej jest nas dwóch. Fizyków nie ma. Po nasileniu się pandemii wielu fizyków zrezygnowało z pracy ze względu na wiek. Obawiali się o swoje zdrowie, nie chcieli się narażać.
Ponad dwa etaty. Proszę uściślić, ile to jest godzin?
– W jednej szkole mam 19 godz., w drugiej 17 plus jeszcze dwie tzw. godziny czarnkowe i trzy godziny w szkole prywatnej. Łącznie 41 godzin lekcyjnych.
Czyli nie można Panu zarzucić, że poprzez ten swój protest chce Pan ująć sobie pracy…
– Absolutnie nie. To nie jest tak. Lekcje się odbywają. Ale kiedy realizuję tylko podstawę z fizyki, czyli nie uczę w klasach z fizyką rozszerzoną, a uczniowie nie zdają matury z fizyki, to wtedy staram się ich mobilizować, by to oni wypełniali czas lekcyjny. Poprzez prezentacje, przygotowanie i prowadzenie wstępu do lekcji. Często nie ma innej możliwości. Bez dostępu do pracowni sprawdza się jedynie metoda „dobra ocena za przygotowanie prezentacji”.
Gdzie jest granica w przypadku nauczyciela, który tyle pracuje – czuje Pan zmęczenie już w czwartek czy dopiero piątek?
– U mnie zaczyna się to w poniedziałek, wtedy mam zajęcia poza pracowniami fizycznymi. Nie mam nic do dyspozycji, a potrzebne byłyby jakieś doświadczenia, żeby przeprowadzić lekcję efektownie, żeby uczniów czymś zainteresować. W czwartek i piątek jestem w swojej sali fizycznej. Pracuje mi się wtedy znacznie lepiej. Od razu nastrój się poprawia.
Fizyk bez pracowni fizycznej przez pół tygodnia to smutna rzeczywistość.
– To częste, bo polskie szkoły nadal nie są dobrze wyposażone. Tych pracowni jest za mało. W jednej ze szkół, w której pracuję jest jedna sala fizyczna, która jest również pracownią chemiczną. I nie da się tego pogodzić. To nie jest zła wola dyrekcji, tylko kwestie organizacyjne i finansowe.
Praca w takim trybie od września z niezbyt częstym dostępem do pracowni… Wytrzyma Pan przez cały rok szkolny?
– Już tak. W jakiś sposób się do tego przyzwyczaiłem. Ja narzekam, że tych godzin jest dużo, ale wielu moich znajomych pracuje w podobnym trybie od dawna. Jednak gdybym miał teraz wybierać, to zgodziłbym się na max 1,5 etatu, bo zwykle te dwie ostatnie godziny to już jest trochę wegetacja. Trudno się skupić na lekcjach fizyki po godz. 16, nawet fizykowi.
Nauczyciele coraz częściej zastanawiają się nad przyszłością w tym zawodzie. A Pan traktuje swoją pracę jako zawód czy misję?
– Hmm. Od dawna jako zawód. Nie łudzę się, że to może być jeszcze misja. Od czasu ostatniej reformy, likwidacji gimnazjów, poczucie misji zaczęło zanikać. Takie mam wrażenie. Pamiętam te odczucia, bo wtedy moje podejście do zawodu zmieniło się diametralnie. Często dyskutujemy ze znajomymi nauczycielami na ten temat.
Wydaje się, że wszyscy trafiliśmy do zawodu z powołania, ale nawet jeśli jesteśmy po różnych stronach barykady, to są sprawy, które chyba przeszkadzają nam wszystkim. Coraz częściej to jest lex Czarnek.
Nie zawsze rozmawiamy o tym wprost, wszystko zależy od tego, jak długo się znamy. Chcę jednak dodać, że wszyscy, niezależnie od poglądów politycznych, zawsze się dogadujemy. Jeśli mamy skrajne zdania w różnych sprawach, nie ciągniemy rozmowy, wiemy, kiedy trzeba przystopować. Szanujemy się.
(…)
Czyli stara się Pan tylko robić swoje?
– W pewien sposób tak. W tej chwili jestem trochę jak zaszyty w kokonie. Coraz częściej działam schematycznie. Bo jak jestem w domu ok. 17-18, to nie mam fizycznej możliwości, żeby codziennie przygotowywać się do wszystkich lekcji. Muszę coś zjeść, odpocząć choć chwilę, sprawdzić sprawdziany i kartkówki. W tygodniu nie mam czasu dla siebie. Takich jak ja jest wielu. Rzeczywistość nie daje nam oddechu.
To porozmawiajmy o pieniądzach. Ponad dwa etaty to więcej na koncie…
– Powiem przewrotnie: to dla mnie za dużo. Odzwyczaiłem się od wydawania pieniędzy, nie prowadzę konsumpcyjnego trybu życia. Nie mam czasu…
Jak Pan wypoczywa? Czy jest taki dzień w tygodniu, kiedy nie myśli Pan o pracy?
– Chyba bym zwariował, gdybym tylko uczył i sprawdzał kartkówki. Staram się, żeby to była sobota i niedziela. Wtedy mogę zająć się swoim hobby, naprawą różnych zegarów. Skupuję je w internecie. Zaczęło się parę lat temu od sprzętu audio-video z czasów PRL. Potem był czas na analogowe aparaty fotograficzne, kamery analogowe, taśmę celuloidową. Teraz zegary.
To hobby zarobkowe?
– Skądże. Nie sprzedaję ich. Nabywam uszkodzone i naprawiam. Trzymam je w domu, a mam ich kilkadziesiąt. Nie wszystkie są nakręcane. To są głównie zegary mechaniczne, wahadłowe, z wahadłem torsyjnym, balansowe, kwadransowe, z kukułką, stare, drewniane oraz tzw. roczniaki, nakręcane raz do roku. Swego czasu kupiłem trochę radzieckich majaków.
Gdyby wszystkie były na chodzie, byłby wielki hałas. Mają różne gabaryty. Większe trzymam w jednym pokoju, mniejsze w innym i na korytarzu. Niektóre są pochowane, bo generalnie nie mam już ich gdzie trzymać.
Właśnie słyszę jeden – wybija 20.30, bo nie udało nam się ustalić wcześniejszej godziny rozmowy.
– To zegar wahadłowy pod kopułą, stoi na komodzie i dzwoni co pół godziny. Poświęcam im tyle czasu, ile się da. Rozbieram na części i ponownie składam, naprawiam, aż uznaję, że nie można w nich już nic więcej poprawić. Ponad rok temu, kiedy życie było mniej depresyjne, poświęcałem na to bardzo dużo czasu. Teraz poświęcam moim zegarom mniej czasu. Głównie doglądam. Ciągle wymagają smarowania i konserwacji.
Który to ten ulubiony, najstarszy z Pana kolekcji?
– W sypialni mam zegar francuskiej firmy Mauthe z 1925 r. Wisi nad łóżkiem. Zluzowałem sprężynę, bo to zabytek i nie chcę jego mechanizmu nadwerężać.
(…)
Dziękuję za rozmowę.
***
Przedstawiamy fragment wywiadu opublikowanego w GN nr 51-52 z 22-29 grudnia br.
Fot. Archiwum prywatne
Leszek Olpiński: To nie będzie tak, że odchodząc ze szkoły, przestanę się interesować edukacją