Zdaniem nauczyciela. Rodzicielskie hospitacje


Jeszcze w szkole umówiłem się z uczniami, że wszystkie lekcje będziemy prowadzić w czasie rzeczywistym. Widać było, że zależy im na tej formie komunikacji. Domyślałem się już wcześniej, że za chwilę przejdziemy na nauczanie zdalne, dlatego zawczasu dogadaliśmy wszelkie szczegóły. Tak więc lekcje są online, ale włączamy kamery, do komunikacji używamy mikrofonów oraz czatu. Zgłaszamy się, podnosząc rękę lub prosząc o głos w wiadomości itd.

Dzieci stosują się, są aktywne, pracują, jest prawie jak podczas zajęć stacjonarnych. Na lekcje przychodzę z dużo większą przyjemnością niż przed wakacjami. Nie muszę mówić do czarnego ekranu poprzecinanego kafelkami z inicjałami lub profilówkami dzieci. Kiedy mówię, obserwuję słuchaczy. To dla mnie wiele znaczy.

Włączone kamery odsłoniły jednak bolesną prawdę. Z powodu częściowego lockdownu istnieją takie domy, gdzie prowadzimy lekcje nie tylko dla dzieci, lecz także dla ich rodziców. Oto edukacja stała się inkluzywna, rodzice hospitują zajęcia, bacznie przyglądają się metodom, aktywności uczniów. Oceniają. Pół biedy, gdyby oceniali tylko belfrów, ale mimo woli krępują także dzieci. Mojej koleżance przydarzyła się sytuacja, że podczas godziny wychowawczej musiała wyprosić matkę od komputera córki. Dlaczego dzieci miałyby opowiadać o sobie przy obcej kobiecie? Kilka razy na zastępstwach w młodszych klasach słyszałem, jak rodzice podpowiadali swoim dzieciom. Na kursie glottodydaktycznym, który prowadzę dla siódmoklasisty pochodzącego z Ukrainy, chłopiec po pierwszych zajęciach zaczął zakładać słuchawki, żeby rodzic nie słyszał moich pytań i nie mógł mu podpowiadać czy poprawiać błędów, które ten jeszcze popełnia.

(…)



Dariusz Żółtowski, nauczyciel języka polskiego

Więcej  – GN nr 46-47 (e-wydanie)



Pozostałe artykuły w numerze 46-47/2020: